Ziemiańska gościnność na przełomie XIX i XX wieku

Dwory ziemiańskie zawsze cieszyły się dużą popularnością wśród licznych gości, zwłaszcza w okresie letnim, gdy słoneczna pogoda zachęca do aktywności na świeżym powietrzu. Te nieustanne wizyty, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt osób przy jednym stole, ciągły ruch w domu, w obejściu i w ogrodzie nie byłyby możliwe, gdyby nie podstawowa cecha polskiego ziemiaństwa – gościnność.

 

 

 

Środowiska ziemiańskie w XIX wieku pozostawały wierne staropolskiej tradycji gościnności, a zasada „gość w dom, Bóg w dom” była powszechnie respektowana. Na Kresach Wschodnich oraz w centralnej Polsce każdy szanujący się dwór, w każdej chwili był gotów przyjąć dowolną liczbę gości, nawet tych niezapowiedzianych. Codziennością były, więc wizyty sąsiadów czy będących akurat w okolicy krewnych. „Gdy trzy dni brak było gości nasza służba chodziła smutna, twierdząc, że wszyscy o nas zapomnieli” - pisała na początku XX wieku właścicielka majątku na Podolu. Oprócz trudów związanych z organizacją życia w czasie tych częstych odwiedzin, płynęły z nich także pewne korzyści towarzyskie. Goście byli bowiem nieocenionym źródłem informacji o bieżących wydarzeniach politycznych i społecznych; chętnie dzielili się ploteczkami o znajomych oraz powszechnie znanych osobach, a także nowinkami o trendach i modach lansowanych przez towarzyskie elity. Dzięki nim „rozmowy salonowe” zyskiwały na świeżości. Wizyty stanowiły też pretekst do ożywienia kontaktów towarzyskich z sąsiedztwem, bowiem na cześć gości gospodarze zwykle organizowali uroczyste kolacje, przyjęcia i zabawy.

Mniej więcej w połowie XIX wieku pojawiły się głosy krytykujące tę nieograniczoną gotowość do przyjmowania gości każdego dnia i o każdej porze. Związana z uwłaszczeniem zmiana sposobu prowadzenia majątku wymagała od gospodarzy większej dyscypliny i dokładnego planowania swoich, coraz liczniejszych obowiązków. Dziedzic, osobiście doglądający swoich dóbr, nie był w stanie prowadzić zbyt intensywnego życia towarzyskiego. Nie bez znaczenia była również mniejsza ilość służby zatrudnionej we dworze, która wcześniej była do pełnej dyspozycji zaproszonych gości. Zwyczaj wcześniejszego umawiania się na wizyty został dobrze przyjęty w zaborze niemieckim, natomiast w Królestwie Polskim i na Kresach bardzo długo był nie do zaakceptowania.

Tradycyjnym dniem składania zapowiedzianych wizyt była niedziela. Zapraszano gości po kościele na obiad bądź po południu na podwieczorek. Zazwyczaj siadano w salonie, latem na werandzie i prowadzono niespieszne rozmowy. Młodzież grała w tenisa lub w bilard, a starszyzna w karty. Oglądano wspólnie fotografie, popularne czasopisma, prowadzono rozmowy na temat najnowszych wydarzeń lokalnych, ogólnokrajowych i światowych. Bywanie w towarzystwie traktowano jak obowiązek, którego zaniedbanie wiązało się z narażeniem dobrego imienia rodziny. Dbano o przestrzeganie zasad dobrego wychowania; na przykład w towarzystwie osób starszych młodzieniec czy panna nigdy nie siadali w fotelu czy na kanapie, a tylko na krześle. W niedzielę dopuszczalne były odwiedziny poranne, natomiast w dni powszednie raczej popołudniowe. Obowiązkiem gościa, szczególnie składającego wizytę po raz pierwszy, było zwiedzenie najpierw reprezentacyjnej części domu, a następnie parku, ogrodu i całego gospodarstwa. Po posiłku wybierano się na pola by obejrzeć zasiewy i do sadu, by oszacować plony owoców.

Letnie miesiące obfitowały w wizyty gości z miasta. Krystyna Libiszowska-Doborska w swoich wspomnieniach nieco pokpiwała z zachowań mieszczuchów przyjmowanych we dworze: „Gości z miasta cechowało specyficzne u wszystkich jednakowe, podejście do wizyt w Moczydłowie, które odbywali pod hasłem: «wykorzystaj pobyt na wsi w stu procentach poczynając od powietrza, a kończąc na jedzeniu» […] Goście z miasta wysiadali z powozu i po przywitaniu się z gospodarzami i wręczeniu ciotce tradycyjnego kilogramowego pudła czekoladek Wedla, rozbiegali się po polu, po ogrodzie i trudno ich było z powrotem zapędzić do domu. Wszystko budziło ich zdumienie i zachwyt […] przy obiedzie pochłaniali duże porcje «wiejskiej» cielęciny, tłumacząc się wzrostem apetytu na świeżym powietrzu. Po obiedzie czekali z niecierpliwością na znak powstania od stołu, aby czym prędzej wybiec do ogrodu i opalać się na słońcu”.

Dwory, które pomimo zmieniających się okoliczności nadal kultywowały dawne szlacheckie tradycje, u przybyszy z miasta często wywoływały lekko ironiczny uśmiech. Rytm jednostajnego dnia wyznaczały tutaj niezliczone pory posiłków. Stefan Żeromski w „Przedwiośniu” tak widział codzienne zajęcia mieszkańców powieściowej Nawłoci: „Obiady, kolacje, śniadania, podwieczorki trwały niemal przez dzień cały. Wstawano dość późno. A ledwie spożyto śniadanie i dano folgę dyskusji, która się wyłoniła z przygodnego tematu, jużci Maciejunio wychodzi cichcem ze swymi sprawami i stół dopiero co sprzątnięty zaściela czystym obrusem […]Po obiedzie czarna kawa z odrobinką pomarańczową tego wyspiarskiego Curacao, papierosy… - Sprzątają. –Towarzystwo zaczyna się rozdzielać, zmniejszać i zdążać w kierunku poobiednich drzemek […]Kawuńcia biała, herbata – słowem five o’clock tea z tymi chlebkami, żytnim i pszennym, z owym masełkiem nieopisanym, z tymi ciasteczkami suchymi […] Po kawie jakaś przejażdżka, wypad do sąsiedniego miasteczka […] albo trochę muzyki w salonie […] nieco tańca […]. Po kolacji partia szachów […], jakaś partyjka winta […] – godzina jedenasta, pół do dwunastej… Smutno było by iść bez jakiegoś wzmocnienia, bez leciutkiego, przedsennego posiłku […] serki owcze, obce, ostre, zielone – jabłka nieopisanej dobroci […]”.

 

Zmierzch ziemiańskiego dworu, jego systemu wartości i kulturotwórczej siły, bezlitośnie obnażał Witold Gombrowicz. W swoich Wspomnieniach pisał: „Jakim widowiskiem były męki szlagonów, dobrodusznych, poczciwych, zażywnych a ograniczonych, gdy wszystko zaczynało kurczyć się im w rękach i musieli stawić czoło nowoczesności zbrojni w garść truizmów z Weyssenhoffa i Sienkiewicza!”.

 

Oprócz przyjemności stołu gospodarze starali się organizować również inne rozrywki. Jeśli posiadłość znajdowała się w pobliżu zbiornika wodnego, właściciel budował nad jego brzegiem przystań i goście korzystali z przejażdżek łodzią. Czasami młodzież oraz mężczyźni wybierali się razem na raki, łowili ryby. Urządzano także wspólne wyprawy na grzyby. Jednak najpoważniej traktowaną przyjemnością, prawie obowiązkiem każdego ziemianina był udział w polowaniu. Ponieważ każdy gatunek zwierzyny ma swoje zwyczaje, na każdy polowano w odmienny sposób. Popularną formą zimową były polowania z podjazdem. Wykorzystywano ją przy okazji odstrzału dzików, łosi, lisów i cietrzewi. Polowano także na kaczki, głuszce, zające, sarny, rysie, dziki i niedźwiedzie. Polowaniom zazwyczaj towarzyszyły silne emocje. O rozstawieniu myśliwych na stanowiskach najczęściej decydował leśniczy, który określał także rodzaj ściganej zwierzyny oraz miejsce jej pobytu. Gospodarz mógł ewentualnie zasugerować by najpewniejsze miejsca zajęli honorowi goście.

Z innych rozrywek, szczególnie podczas Postu, popularne były tzw. żywe obrazy inspirowane poezją, muzyką i sztuką oraz przedstawienia teatralne oparte na współczesnych utworach literackich lub tekstach własnego pomysłu. W karnawale na pierwszym miejscu stawiano tańce. Tańczyć umiał każdy, bowiem sztuka ta należała do kanonu wykształcenia. W swoim utworze „Pamiętnik Wacławy” Eliza Orzeszkowa pisała: „W parę dni potem zjechało do nas niespodziewanie ze dwadzieścia osób z sąsiedztwa, pomiędzy którymi było kilka panien i kilku młodych ludzi. Po herbacie matka moja usiadła do fortepianu i zagrała kadryla […]Po kadrylu nastąpił walc, potem polka i mazur; ośm par młodzieży ochoczo tańczyły i improwizowana zabawa wybornie się udawała”. Młoda panna na wydaniu była ważnym powodem, dla którego jej rodzice urządzali przynajmniej jeden bal w karnawale. Młode mężatki organizowały zabawy przy okazji polowań, świąt, jubileuszy i imienin. Szczególnie udane wieczory taneczne wymagały przygotowania odpowiedniego pomieszczenia do tańca, garderoby dla pań, właściwego oświetlenia i eleganckiego menu. Dla kobiet najistotniejszy był oczywiście wybór stroju. Marzeniem każdej pani była suknia od Hersego. Był to luksusowy magazyn mód zajmujący czteropiętrowy budynek przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie. Towarzyski konwenans wymagał, by młode dziewczyny wyglądały skromnie, dlatego ich sukienki były w kolorze białym lub ewentualnie w delikatnych pastelowych odcieniach, ozdobione świeżymi kwiatami. Młode mężatki mogły już sobie pozwolić na większą ekstrawagancję w stroju i zaprezentować się w barwnych sukniach urozmaiconych strusimi piórami czy kosztowną biżuterią. Bale stanowiły znakomity pretekst do zawierania lukratywnych znajomości towarzyskich. Każda matka mająca córkę na wydaniu starała się wyjechać z nią na karnawał do miasta. Najbogatsi udawali się do Warszawy, inni do Wilna, Krakowa czy Lwowa.

W XVIII i na początku XIX wieku niezwykle popularną rozrywką w okresie karnawału był kulig, który kojarzył się z wesołą, spontaniczną zabawą, tańcami, śpiewami i sutym posiłkiem, okraszonym dużą ilością dobrego napitku. Przejazd staroświeckimi saniami odbywał się przy dźwiękach orkiestry, trzaskaniu batów i brzmieniu dzwonków. Jednak w połowie XIX wieku staropolski kulig funkcjonował już tylko we wspomnieniach dziadków. W tym czasie modne były tzw. „krakowskie wesela”, czyli wcześniej uzgodnione kuligi, których uczestnicy zbierali się w domu jednego z przyjaciół, aby przebrać się w weselny orszak. Całe „wesele” zjeżdżało bryczkami do upatrzonego dworu, by hucznie świętować przy dźwiękach orkiestry. Ten „ludowy” kulig dawał jedyną sposobność do zerwania ze sztywną etykietą i do zawarcia bliższych kontaktów towarzyskich.

W trakcie wizyt zarówno gospodarze, jak i zaproszeni goście byli zobowiązani do przestrzegania określonych reguł. Obowiązkiem pana domu było zapewnienie odwiedzającym wygody i komfortu, natomiast goście, szczególnie, gdy ich pobyt był nieco dłuższy, musieli przestrzegać zasad obowiązujących w danym domu. Dobre wychowanie wymagało wstawania w porze dogodnej dla domowników, stawiania się punktualnie na posiłkach, ograniczenia własnych potrzeb, których spełnienie wymagało czasu i zaangażowania gospodarzy czy służby. Dewizą udanego pobytu był wyjazd w momencie, kiedy właściciele czują jeszcze żal z powodu rozstania.

W niektórych majątkach funkcjonowała instytucja rezydentów, osób, które z najrozmaitszych przyczyn, najczęściej życiowych niepowodzeń, znajdowały miejsce wśród stałych mieszkańców dworu. Często byli to zubożali krewni czy stare panny i wdowy, którym bez pomocy bliskich z pewnością groziłaby deklasacja, chociaż solidarność stanowa pozwalała także na przyjmowanie osób spoza rodziny.

Szczególną rolę spełniały posiadłości należące do artystów, gdzie tradycyjna polska gościnność stawała się czasem formą mecenatu. Pod koniec lat dwudziestych XX wieku Ludwik Hieronim Morstin w rodzinnym dworze w Pawłowicach urządzał słynne Zjazdy Poetów, których bywalcami byli m.in.: Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Jarosław Iwaszkiewicz, Emil Zegadłowicz i Jan Lechoń.

W okresie Drugiej Rzeczpospolitej grono szczególnie hołubionych we dworze gości powiększyło się o oficerów wojska polskiego. Ich wizyty uświetniały organizowane tam zabawy i biesiady, a umiejętności strzeleckie i jeździeckie podnosiły poziom wspólnie urządzanych polowań i zawodów hippicznych.

Jeszcze na początku XIX wieku nie wszystkie posiadłości były wyposażone w pokoje gościnne. Bardzo często podróżowano z własną pościelą, a nawet łóżkiem i gospodarz umieszczał gości tam, gdzie było akurat wolne miejsce – w oficynie, w stodole. Niekiedy dochodziło do sytuacji, w której w jednym pomieszczeniu nocowało razem kilka rodzin oddzielonych od siebie parawanami. Jednak już w połowie XIX wieku obyczaje te zaczęły się zmieniać i większe dwory przyjmowały swoich gości w specjalnie dla nich urządzonych pokojach. Wygląd takich pomieszczeń zależał od możliwości finansowych właścicieli i technicznego wyposażenia dworu. W wielu ziemiańskich rezydencjach do końca okresu międzywojennego nie było kanalizacji i bieżącej wody. Umeblowanie pokoi gościnnych stanowiły na ogół podstawowe sprzęty, stanowiące swoistą zbieraninę starych, nieużywanych już mebli. Były wśród nich zazwyczaj: łóżko, stół, krzesło lub fotel, szafa lub wieszak na ubranie oraz umywalnia z marmurowym blatem, na której stawiano miednicę i dzbanek.

Ściany pokoi gościnnych były najczęściej wyklejane papierowymi tapetami. Zdarzały się jednak inne ciekawe rozwiązania. W Radoryżu jedno z pomieszczeń przeznaczonych dla gości wyklejono starymi numerami popularnego wówczas tygodnika humorystycznego „Muchy”. „Goście po raz pierwszy nocujący w tym pokoju narzekali na niewyspanie, bo całymi nocami nie mogli się oderwać od lektury dowcipów […] Ze świecą w ręku wspinali się na komodę i szafę, zaglądali pod łóżko i odsuwali meble od ściany […]

Wiele dworów prowadziło tak zwaną księgę domu, w której dokumentowano najważniejsze wydarzenia z życia rodziny, a także odnotowywano wizyty. Odwiedzający wpisywali do niej podziękowania za wspaniałą gościnę; zdarzały się także dłuższe, nawet wierszowane wywody wychwalające niezwykłe walory gospodarzy. Księga gości, urozmaicona zdjęciami, stanowiła cenną, czasami wielopokoleniową kronikę życia we dworze.

 

Literatura:

 

  1. Łozińska, M.: W ziemiańskim dworze: codzienność, obyczaje, święta, zabawy. Warszawa: Wydaw.Nauk. PWN, 2010.
  2. Obyczaje w Polsce: od średniowiecza do czasów współczesnych / pr.zbior. pod red. Andrzeja Chwalby. Warszawa: Wydaw.Nauk. PWN, 2005.
  3. Domańska-Kubiak, I.: Zakątek pamięci: życie w XIX-wiecznych dworkach kresowych. Warszawa: "Iskry", 2004.
Submit to FacebookSubmit to Google PlusSubmit to Twitter