Chleb i krew: moja wieś w czasie okupacji: wspomnienia

Chleb i krew: moja wieś w czasie okupacji: wspomnienia

 

oprac. Tadeusz Kisielewski i Jan Nowak

 

            Prezentowana praca pt.: „Chleb i krew: moja wieś w czasie okupacji: wspomnienia” jest wynikiem konkursu ogłoszonego w 1963 roku przez „Tygodnik Kulturalny” i Zakład Historii Ruchu Ludowego pt.:”Moja wieś podczas okupacji”. Celem tej inicjatywy było uzyskanie możliwie wszechstronnego obrazu wsi polskiej w okresie II wojny światowej, a zwłaszcza udziału chłopów i inteligencji wiejskiej w ruchu oporu i walkach wyzwoleńczych. Duża różnorodność wśród autorów, jak również lokalizacja opisywanych zdarzeń dotycząca niemal całego terytorium Polski pozwoliły na prezentację nie tylko problematyki lokalnej, ale i zjawisk ogólnych, odnoszących się całej wsi polskiej.

Książka składa się z 39 prac, których treści ukazują klimat społeczny tamtych czasów, cechują się niezwykłą autentycznością przeżyć, dają obraz ówczesnej obyczajowości,  urzeczywistniają rozgrywające się w tym czasie zdarzenia. Opisy pacyfikacji wiosek, mordów dokonywanych na okolicznej ludności i gwałtów występują niemal w każdej relacji. Z zestawień dokonanych przez Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich wynika, że na skutek pacyfikacji przeprowadzonych przez wojska niemieckie zniszczonych zostało ponad 300 osiedli wiejskich, w tym 74 uległo całkowitej likwidacji. Wybrane relacje zostały zamieszczone w formie jak najmniej zmienionej. Modyfikacjom poddano tylko rażące błędy w zakresie stylu i formy, dbając by wprowadzone zmiany nie wpłynęły na specyfikę poszczególnych prac. Każda wypowiedź została opatrzona notą biograficzną autora wraz z jego fotografią.

W sytuacji ciągłego zagrożenia i niepewności, wieś udzielała pomocy Żydom, jeńcom wojennym, wysiedleńcom czy inteligencji często kierując się zwykłym, ludzkim współczuciem. Wspomagała również oddziały partyzanckie, stosowała opór cywilny. „Ludzie ze wsi byli bardzo smutni, szeptali po cichu, że szwaby biorą się za ludzi uczonych i w ogóle inteligencję, chcą ją wyniszczyć, by nie miał kto kierować zwykłym ludem. Chłopów Niemcy chcieli zmienić w woły robocze […]pewnego dnia przyszła do nas siostra z klasztoru […] Okazało się, że chodzi o mieszkanie dla brata dobrodziejki Józefy. Jest on magistrem prawa i ukrywa się przed Niemcami […] Przyszedł więc do nas pan magister i zamieszkał w pustym pokoju, po wysiedlonych Pawlakach […] Nie dbało się o to, by skorzystać coś za ukrywanie takiego pana, a robiło się na złość Niemcom i by uchronić wartościowego człowieka. Pan magister przynosił nam niedozwolone gazetki, pocieszał nas, że wkrótce wojna się skończy i będzie wszystkim dobrze” – czytamy we wspomnieniach.

Pewną formą ucieczki przed rzeczywistością była praca. Chłop orał mimo klęsk, często pozornie obojętny na to, co się wokół niego działo. Po pracy czytał prasę konspiracyjną, marząc o lepszym jutrze. „Mąż przynosił bibułę i czytał różne pocieszające wieści. Tą nadzieją długo się żyło i łatwiej znosiło się przeciwności i straty materialne. Pewnego razu z Krakowa przyjechał Julek i przywiózł przepowiednie Wernyhory. Jak to się czytało jednym tchem i później żyło nadzieją, że czarny orzeł na wschód się obróci i stamtąd wróci ze złamanymi skrzydłami” – wspominała jedna z autorek.

Za wyrządzaną krzywdę mieszkańcy wsi dopuszczali się różnego rodzaju aktów zemsty.  Oszukiwali administrację okupacyjną, ukrywali zboże kontyngentowe, udzielali pomocy prześladowanym i oczywiście sami uczestniczyli w walce zbrojnej. Tworzyli własne organizacje bojowe, zasilali oddziały partyzanckie, uprawiali działalność dywersyjną. Bolesław Prudło ze wsi Rędziny pisał: „Hasło rzucone w pierwszych dniach wojny: „Ostateczne zwycięstwo do nas będzie należeć”  trafiło do przekonania ludności, dawało siłę do przetrwania ciężkich czasów. Chłop polski na równi z całym społeczeństwem oczekiwał na chwilę, kiedy będzie mógł chwycić za broń i chociaż częściowo powetować swoje krzywdy”.

Pisząc o walkach z Niemcami, Rosyjską Armią Wyzwoleńczą, z nacjonalistami ukraińskimi, pamiętnikarze wspominają również o związkach pomiędzy poszczególnymi organizacjami konspiracyjnymi i o nastrojach panujących wewnątrz tych organizacji. Znaczące miejsce zajmują opisy dotyczące stosunku ludności wiejskiej do pracy niepodległościowej, do wysuwanych wówczas koncepcji społeczno-politycznych oraz różnych form działalności konspiracyjnej. Piotr Kuc ze wsi Zimnowoda pisał: „Podczas okupacji wieś Zimnowoda zorganizowała u siebie ruchu oporu. Organizacja mogła powstać tylko dzięki temu, że przed wojną istniał tu Związek Młodzieży Wiejskiej Wici. Koło wiciowe w Zimnowodzie było przed wojną jednym z czynniejszych kół powiatu częstochowskiego […] W okolicy byli też i ludzie podli, którzy jeszcze przed wojną patrzyli na wiciarzy z nienawiścią i tłumaczyli wokół, że są oni burzycielami. Teraz mówili, że wieś Zimnowoda została spalona za karę. Mówili tak w sąsiedniej wsi Zajączki, nie wyłączając „duszpasterza”[…] Zaczętą już pracę konspiracyjną kontynuowaliśmy z byłymi wiciarzami w ramach konspiracyjnego Ruchu Ludowego Roch. Początkowo organizowaliśmy trójki gminne, które z kolei organizowały trójki wiejskie. Podjęliśmy także organizację Straży Chłopskiej, zwanej później Batalionami Chłopskimi […] Zakonspirowani koledzy i koleżanki na każdym miejscu podtrzymywali w ludziach ducha, przypominali im, że są Polakami, zachęcali do sabotażu i czynienia szkód wrogowi […] Obok działalności bojowej, którą stawialiśmy na pierwszym planie, BCh także zajmowały się sprawami oświaty. W pracy oświatowej korzystaliśmy z książek zachowanych sprzed wojny w kołach młodzieżowych”.

Autorzy często podejmowali wątki dotyczące tajnego nauczania. Wieś wiązała dużo nadziei z możliwością edukacji. Nauczyciele wiejscy, inteligencja z miast, której przyszło mieszkać na wsi w okresie okupacji, poświęcając bezpieczeństwo swoje i swoich bliskich, przy znaczącej pomocy okolicznej ludności, organizowali tajne komplety uczniowskie, a często i całe szkoły konspiracyjne. Uczyła się w nich nie tylko młodzież, ale i ludzie starsi, który chcieli uzupełnić swoją wiedzę i wyrazić  w ten sposób swoją postawę patriotyczną. „Łąkoć nie miała przed drugą wojną światową własnej szkoły […] Młodzież odczuwała silny głód wiedzy, który sprawił, że komplet tajnego nauczania powstał już w 1940 roku […] Prócz samokształcenia w zakresie podstawowej wiedzy o świecie, społeczeństwie, historii chłopów, kobiet, szkolono sanitariuszki dla potrzeb Batalionów Chłopskich […] Kurs odbywał się w domu pani Borowskiej, lekarza dentysty, do której chodziły dziewczęta pod pozorem leczenia zębów […] W przerwach nauki czytano na głos tajną prasę, czasopismo „Żywia”, „Orle Ciosy”, „Przez Walkę do Zwycięstwa” i inne” – wspominał jeden z autorów. Inny pisał: „W szkole panowała serdeczna atmosfera wśród nauczycieli i uczniów. Dążyliśmy do przygotowania obywateli nowego państwa, wyrobionych działaczy wiejskich w dziedzinie oświaty, do przygotowania ludzi odpowiedzialnych, których celem będzie podniesienie życia Polski na wyższy poziom. Szkoła była wspólną własnością uczniów i nauczycieli, wspólnym dobrem rodzinnym. Obowiązywała samowystarczalność w utrzymaniu porządku i wykonywaniu pracy potrzebnej do utrzymania szkoły […] Przyjęliśmy zasadę, że wszyscy zdolni i wartościowi powinni się uczyć, że nikt nie może odejść dlatego, że jest biedny, przeto bywały klasy zupełnie lub w 95 procentach bezpłatne”.

Dużo uwagi poświęcano problemom gospodarczym. Autorzy pisali o stratach materialnych poniesionych przez wieś, kontyngentach świadczonych na rzecz Niemców, sposobach gospodarowania w trudnej okupacyjnej rzeczywistości. Ludwik Dusza ze wsi Wola Łużańska relacjonował: „Poważne straty poniosła również ludność naszych wsi na skutek represji gospodarczych. Nałożone na wieś kontyngenty, zwłaszcza zbożowe, nie były łatwe do wykonania, stąd też zdarzały się rekwizycje we wsi. Pierwsza miała miejsce w jesieni 1940 r. Zabrali wtedy Niemcy ok. 3,5 t zboża, co spowodowało, wobec klęski nieurodzaju w tym roku, głód w wielu domach. Chleb pieczono wówczas z domieszką ziemniaków, buraków i tymotki, w wielu gospodarstwach nawet takiego chleba nie było […] Nie lepsza była sytuacja na odcinku żywca, który był masowo zabierany przez Niemców od samego początku okupacji. Aby zapobiec ubojowi żywca przez chłopów, okupant wprowadził kolczykowanie wszystkich sztuk […] Dużym obciążeniem mieszkańców wsi były różne świadczenia podług dyspozycji władz okupacyjnych […] Począwszy od lata 1944 roku, wszyscy ludzie ze wsi zdolni do pracy wyznaczali byli przymusowo do robót fortyfikacyjnych na odcinku rzeki Biała od Grybowa do Ciężkowic […] Chorzy i niezdolni do pracy musieli wyrabiać maty słomiane ze swego materiału […] Pracą przymusową nad rzeką Białą były objęte też furmanki […] Opłakany był obraz wsi po zakończeniu wojny. Oprócz poważnego spadku w produkcji zbóż i ziemniaków, spowodowan brakiem nawozów sztucznych, w ogromnym stopniu odczuwano brak inwentarza […] Trudno wyliczyć, jakie straty poniosła wieś w skutek ogromnych braków w wyżywieniu i prawie żadnej opieki lekarskiej. Oddzielna sprawa – to prawie kompletne wyniszczenie się ludności z ubrań, butów, bielizny, a nawet i pościeli”.

Mimo trudnych doświadczeń, autorzy prezentowanych w relacji prac starali się zachować obiektywizm. Pisali o „dobrych” Niemcach i nawet najbardziej okrutnych funkcjonariuszy hitlerowskich starali się zrozumieć i pokazując ich ludzką twarz. „Wojsko niemieckie po przybyciu do wsi wybierało sobie kwatery u Polaków. Za kwatery oczywiście nic nie płacono. Żołnierze niemieccy otrzymywali drzewo, którym ogrzewało się mieszkanie. Drzewo przywoziły na saniach dzieci polskie. Od „dobrego żołnierza” otrzymywało się za tę pracę najczęściej dwa papierosy. Zdarzało się, że ktoś dostał cukierka albo dziesięć fenigów. […] Znajomość z Niemcami pomagała Polakom bardzo często przeżyć trudne chwile. Była część, przeważnie starych, Niemców, którzy potępiali politykę Hitlera, i jak mogli bronili Polaków. Sprzedawali oni Polakom żywność, odzież i opał. Niemka Hanske, chociaż nie umiała po polsku, każdą Polkę nazywała siostrą. Zatrudnieni w jej gospodarstwie Polacy jedli razem z jej rodziną, przy jednym stole […] Niemka Mönter wylała wiele łez, kiedy NSDAP przystąpiło do niszczenia krzyży i figur przydrożnych. Nie pozwoliła one swemu synowi brać w tym udziału. Również nie pozwoliła brać mu udziału w napadach na domy polskie. Przechowywała wartościowe przedmioty wysiedlonych Polaków i zwróciła im je w roku 1945”.

 

Oprac. Joanna Radziewicz

 

 

Submit to FacebookSubmit to Google PlusSubmit to Twitter