Granice kompromisu - Jarosław Kalinowski o kulisach negocjacji w Kopenhadze

Mając na uwadze obchody 10 lat obecności Polski w Unii Europejskiej i zainteresowanie różnymi aspektami, jakie poprzedzały tę historyczna decyzję zamieszczamy poniżej obszerne fragmenty wywiadu red. Andrzeja Sowy z byłym prezesem PSL, ministrem rolnictwa i rozwoju wsi, wicepremierem w rządzie Leszka Millera odpowiedzialnym za negocjacje przedakcesyjne w sprawach rolnictwa, jaki ukazał się drukiem w maju br.

Koalicja SLD-PSL i przygotowywanie polskiego stanowiska w sprawie rolnictwa

Red. Andrzej Sowa: (…) Nowy rząd powołany w październiku 2001 r. stanął przed niełatwym zadaniem. Musiał przede wszystkim zakończyć rokowania dotyczące wejścia Polski do Unii Europejskiej. Czyli zamknąć negocjacje w 13 najtrudniejszych działach oraz uchwalić lub znowelizować 66 ustaw. To wszystko praktycznie w ciągu roku.

Jarosław Kalinowski: A tu na domiar złego już na starcie trafiliśmy na minę, ogromną dziurę budżetową zawinioną przez AWS i ministra finansów Jarosława Bauca, bagatela, 90 mld. I musieliśmy podjąć wiele niepopularnych decyzji, aby ratować finanse publiczne. Nie starczyło między innymi pieniędzy na normalną waloryzację emerytur. Pamiętam pewien incydent na spotkaniu w okolicach Włocławka, w którym uczestniczyłem jako wicepremier. Atmosferę podgrzewali przedstawiciele „Samoobrony”, ale jakoś sobie radziłem nawet z trudnymi pytaniami. Trudno jednak było ustosunkować się do pretensji pewnej nauczycielki, emerytki, działaczki PSL. Zaczęła od oświadczenia, że ona i jej śp. mąż, „który tak pana cenił", zawsze głosowali na Stronnictwo, ale ona już tego więcej nie zrobi. Otrzymała bowiem waloryzację emerytury w wysokości 1,50 zł, a znaczek zawiadamiający o tej „podwyżce" kosztował 2 zł.

A.S. Nie zazdroszczę Ci. Wiem, co to znaczy mieć węża w kieszeni.

J.K. Trudno tu mówić o tym przysłowiowym wężu. Pieniędzy zwyczajnie nie było. Kiedy na posiedzeniu rządu dyskutowaliśmy o „łataniu” tej dziury, zgłosiłem propozycję, aby zacząć od siebie i pracownikom tak zwanej „erki”, czyli także członkom rządu, obniżyć pensję o 10 proc. Nikt mnie nie poparł, a premier Miller skomentował to jednoznacznie: „Czyś ty zwariował, kto będzie chciał pracować za tak marne pieniądze”. Wiem, że te oszczędności byłyby symboliczne, przy ogromie tego długu minimalne. Wysłalibyśmy jednak społeczeństwu ważny psychologicznie znak, że rząd od siebie zaczął szukać oszczędności.

A.S. Niestety i tym razem daliście do zrozumienia, że rząd zawsze się wyżywi. Na szczęście dla wszystkich ten kryzys finansowy został zażegnany w miarę szybko.

J.K. Trzeba było jednak zmodyfikować dość zasadniczo plan budżetowy, odstąpić od projektów uchwał mających zwiększyć wydatki publiczne. No i metoda, stara jak świat, zaciskania pasa, zdała całkowicie egzamin. Z tego finansowego dołka faktycznie wyszliśmy dość szybko. Pan Jarosław Bauc, doktor ekonomii, przeniósł się do bezpieczniejszej pracy w instytucjach finansowych. I przypuszczam, że takiego deficytu już żadnej z nich nie zafundował.

 

A.S. Dziura, dziurą, ale dla rządu Millera ważniejsze zapewne było dokończenie negocjacji w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej.

J.K. Nie tyle dokończenie, ile rozpoczęcie negocjacji. W tym czasie, kiedy po wstał nasz rząd, Polska plasowała się na szarym końcu pod względem zamykania obszarów negocjacyjnych. Musieliśmy nadrobić stracony czas, a nie było to zadanie łatwe.

 

A.S. Czy świadomość, że nie wszyscy tęsknią do Unii spływała po was jak woda po kaczce czy też dręczyły was wątpliwości?

J.K. Z jednej strony czuliśmy brzemię odpowiedzialności, bo hurraoptymizm to raczej przywilej idiotów. Krzepiło nas wszak poczucie misji. Nie działaliśmy przecież na oślep, bez rozeznania nastrojów. Przeciwników wejścia do Unii też nie można było lekceważyć. Dzielili się oni z grubsza na dwie grupy. Na tych, którzy autentycznie nie chcieli wejść do europejskich struktur i na tych, którzy po cichu optowali za Unią, ale publicznie mówili „nie", żeby zdobyć dość liczny w Polsce antyunijny elektorat. Ot, taka taktyka polityczna na krótką metę.

 

A.S. Twoja ocena przeciwników integracji przywodzi mi na myśl powiedzenie: „Boże, chroń nas przed przyjaciółmi, bo przed wrogami obronimy się sami".

J.K. Na pewno jest w twoim stwierdzeniu sporo racji.

 

A.S. Zwolennicy, nawet entuzjaści wejścia do Unii twierdzili, że barierę na drodze ku Europie stanowi polskie rolnictwo, rozdrobnione, zacofane. Dla przykładu przypomnę ci artykuł o Estonii zamieszczony w tymże roku 2001 w „Rzeczpospolitej”. Jakiś dziennikarzyna, pisał na kolanach o estońskich sukcesach gospodarczych. Utkwił mi w pamięci zwłaszcza śródtytuł w tym artykule: „Rolnictwo to strata czasu”. Autor przekonywał, że małej Estonii rolnictwo nie jest potrzebne. Granice są otwarte, bariery celne zniesione, żywność z całej Europy spływa do Estonii strumieniami, tańsza niż wyprodukowana na miejscu. I sprawa najważniejsza. Rolnictwo może zagrozić przyjęciu do Unii. Dlatego trzeba z nim skończyć.

Tak się złożyło, że w tym mniej więcej czasie odwiedziłem Estonię. I tam znalazłem potwierdzenie tego faktu, wysłuchiwałem argumentów tzw. zwolenników integracji. „My chcemy do Unii, a rolnictwo może nam w tym przeszkodzić. Dlatego dawne kołchozy dziczeją, a ziemia leży odłogiem. Bo dzięki temu wejdziemy do Unii”. Tylko niektórzy moi rozmówcy twierdzili, że szkoda estońskiego rolnictwa, ponieważ dawna kołchozowa Estonia żywiła cały okręg leningradzki, a rolnictwo estońskie, podobnie jak litewskie wyróżniało się na tle sowieckiej mizerii. Ale tych głosów nikt nie brał pod uwagę. Czy u nas nie było podobnie?. Czy nie korciło wielu, żeby poświęcić rolnictwo na „ołtarzu integracji europejskiej”?

J.K. No nie, u nas aż tak źle chyba nie było, choć niechętnych rolnictwu nie brakowało. Od czego jednak czujność PSL. Następne lata potwierdziły, że skutecznie neutralizowaliśmy takie szkodliwe poglądy. Co nie zmienia faktu, że istotnie w 2001 r. było jeszcze w Polsce ponad półtora miliona rolników. Zaledwie kilkaset tysięcy większych i zasobniej szych gospodarstw miało kontakt z rynkiem. Na zarzuty malkontentów, że szklanka jest do połowy pusta odpowiadaliśmy, że właśnie wejście do Unii stanowi szansę dla polskiego rolnictwa na wypełnienie szklanki po menisk wypukły. Jeśli rolnicy otrzymają dopłaty obniżające koszty produkcji, opłacalność tej dziedziny gospodarki stanie się faktem. Lansowaliśmy przez wiele lat jeszcze w PRL chwytliwe hasło wytrych - samowystarczalność żywnościowa. Po to przecież wprowadzono dopłaty, aby żywność była relatywnie tania i dostępna dla niezbyt zamożnych, a rolnik osiągał godziwe dochody.

Toteż w Stronnictwie niewielu było tak naprawdę przeciwników integracji europejskiej. Prawie wszyscy rozumieli, że jest to proces trudny, bolesny nawet, ale daje szanse w jakiejś perspektywie każdemu Polakowi bez wyjątków, więc naturalnie rolnikowi także.

Pamiętam, i czasem teraz przypominam sobie debatę w polskim sejmie już w 1994 r. na temat ratyfikacji układu stowarzyszeniowego. Obradom przewodniczył wicemarszałek sejmu, wcześniej literat i dziennikarz radiowy Aleksander Małachowski. Zapamiętam na całe życie to, co pan marszałek powiedział na zakończenie. „Ratyfikować ten układ stowarzyszeniowy Polski z Unią, iść do tej Unii, podejmować ten wysiłek przekształceń gospodarczych, prawnych i właściwie wszystkiego, to jest szaleństwo. Ale nie ratyfikować, to jest obłęd. W szaleństwie jest nadzieja, a z obłędu wyjścia nie ma".

 

A.S. Czyli nie było alternatywy, trzeba było wstąpić do Unii. Ale - powtórzmy raz jeszcze - Unia miała w Polsce wielu przeciwników, na wsi także. Popuśćmy, więc wodze niezdrowej fantazji. Polska rezygnuje z unijnej szansy. I co dalej?

J.K. No cóż, nie ma najmniejszych wątpliwości, że Polska pozostałaby wtedy nie tylko poza wartkim nurtem rozwoju cywilizacyjnego, ale także poza głównymi ośrodkami życia politycznego jednoczącej się Europy. Bo przecież nie było też możliwe, nie tylko ze względów historycznych, zbliżenie z Rosją. Czekałby nas los samotnej wyspy i to wcale nie zielonej. Stracilibyśmy wiele i to w różnych aspektach. Nie moglibyśmy liczyć na lepszą jakość życia, na szybszy rozwój gospodarczy, na nowoczesny dostęp do wiedzy i kultury.

I co jest również ważne stracilibyśmy poczucie, wciąż wprawdzie przez wielu kwestionowane, do satysfakcji narodowej, że mamy jakiś wpływ na losy Europy i świata. W Radzie Unii przyznano nam przecież 27 głosów, tyle samo co Hiszpanii, niewiele mniej niż Niemcom i Francji. Wypunktujmy inne korzyści. Po pierwsze bezpieczeństwo ekonomiczne. Polska zintegrowana, o średnim potencjale gospodarczym mogła się skutecznie bronić między innymi przed agresywnymi atakami światowego kapitału spekulacyjnego. A potrzebujemy mocy, żeby dogonić nie tylko potentatów, ale nawet średniaków unijnych. Najważniejsze jednak jest to, że wchodząc do Unii i do NATO staliśmy się częścią europejskiej strefy bezpieczeństwa i rozwoju. Od 70 lat w naszej części Europy nie było wojny, jesteśmy pierwszym pokoleniem Polaków od tysiąca lat, które nie doświadczyło wojny. A o szansach rozwojowych niech świadczy budżet UE na lata 2014-2020, z którego uzyskamy 106 mld euro, a nasza składka nie przekroczy 30 mld euro.

 

A.S. Od kiedy żyję, słyszę, że gonimy świat...

J.K. Niestety, wciąż jeszcze gonimy, jednak przyznasz, że coraz skuteczniej. Aby to potwierdzić, wystarczy rozejrzeć się wokół, bez różowych, lecz i bez czarnych okularów. Gdy startowaliśmy najbogatszy w „piętnastce” Luksemburg miał dochód narodowy na jednego mieszkańca pięć razy większy niż Polska. Co tam Luksemburg. Kraje najbiedniejsze Portugalia i Grecja też zdecydowanie biły nas na głowę poziomem życia.

 

A.S. Mówiło się też, że nie wchodząc do Unii przestalibyśmy decydować o swoim losie, ponieważ i tak wiele decyzji gospodarczych dotyczących także Polski, podejmowano by bez naszego udziału.

J.K. Oczywiście, że tak. Ryby i kraje spoza struktur europejskich głosu nie mają. Ale powtórzę wszak raz jeszcze, że nie mogliśmy wejść do Unii na każdych warunkach, za wszelką cenę. Naprawdę to nie my decydowaliśmy w Jałcie o wtłoczeniu Polski do sowieckiej strefy wpływów. Czy nie należała się nam jakaś rekompensata, za wredną wobec nas postawę aliantów w 1945 r.?

 

A.S. To prawda. Wolę jednak punkt widzenia suwerena, a nie klienta możnych Europy. Dlatego odwrócę pytanie. Czy rozszerzenie Unii byłoby możliwe bez Polski, największego państwa Europy Środkowo-Wschodniej, kraju, który odegrał najważniejszą rolę w obaleniu komunizmu na Starym Kontynencie?

J.K. Nie ulega wątpliwości, że rozszerzenie Unii bez Polski teoretycznie było możliwe, w praktyce jednak wystarczy spojrzeć na mapę. Nasze geopolityczne położenie, które przez całe wieki było nawet przekleństwem, teraz stało się atutem, bo trudno wyobrazić sobie unijną wspólnotę z Polską, jako „niezależną" enklawą w tej wspólnocie. A poza tym utarło się takie przekonanie, że jesteśmy biedni. Ale przecież polski potencjał ekonomiczny też nie był bez znaczenia. No i ogromny rynek zbytu, blisko 40 mln mieszkańców. Niewiele więcej obywateli w sumie miały pozostałe państwa wtedy kandydujące. Wspólnota bez Polski była nie do wyobrażenia.

 

A.S. Skoro tak, to Polska nie powinna wchodzić do Unii na klęczkach, jak wspomniana przez nas Estonia. Inaczej mówiąc, nie należało brać byle czego. Tymczasem nasi negocjatorzy chyba nie stanęli na wysokości zadania. Stawiam orzechy przeciw euro, że gdyby w Polsce nie było aż tak wielu rolników, którzy w referendum mogli powiedzieć „nie" to pewnie by ich też poświęcono na „ołtarzu integracji” jak chłopów estońskich.

J.K. Masz sporo racji. Ja również uważałem, posiłkując się wiedzą zdobytą na studium podyplomowym na temat wspólnotowego prawa rolnego u profesora Mariana Błażejczyka, że grupą zawodową, która mogła z członkostwa odnieść większe korzyści niż inne środowiska, są rolnicy. I z takim przekonaniem wchodziłem do rządu Leszka Millera. Ale niestety, na Radzie Ministrów wszelkie rozmowy o rolnictwie przyjmowano z wielką niechęcią lub z zażenowaniem. Bez przerwy słyszałem: I znowu rolnictwo! Czego oni chcą? Przez pazernych chłopów nie przyjmą nas do Unii. Na szczęście nasze „rolnicze lobby” też miało co nieco do powiedzenia. Wiedzieliśmy, w czym można ustąpić, a przy czym się trzeba upierać. Moja ekipa, do której wchodzili tacy fachowcy jak wiceministrowie rolnictwa, dr Czesław Siekierski i dr Jerzy Plewa, a także dwie znakomite panie Zofia Krzyżanowska i Maria Zwolińska oraz Władysław Piskorz doskonale znający unijne realia, patrzyła negocjatorom na ręce i dlatego mogliśmy uzyskać może nie rewelacyjny, ale przyzwoity wynik w rokowaniach, które trwały do ostatniej godziny. Nawet nie starczyło czasu na bankiet u królowej Małgorzaty. Powiedziałem już kiedyś, że gdybyśmy od początku negocjacji wykazali taką determinację jak 13 grudnia 2002 r. w Kopenhadze to osiągnęlibyśmy znacznie więcej. Właśnie z tego powodu, że nie tylko Polska chciała wejść do UE, ale Unia chciała w niej Polski.

 

A.S. Kiedy w koalicji zaczęło zgrzytać między tobą, „wicepremierem od chłopów" a resztą?

J.K. Zgrzytało od początku. Już w czasie pierwszych negocjacji. Musieliśmy walczyć o nasze sprawy na wielu polach. Chyba najbardziej zażarty bój stoczyliśmy o przepływ kapitału. Prawdziwym polem minowym tej batalii okazały się zasady zakupu ziemi przez cudzoziemców, zwłaszcza przez obywateli Unii Europejskiej. Poprzedni rząd zostawił nam w spadku osiemnastoletni okres przejściowy, absolutnie nierealny w nowej sytuacji. Dlatego w moich propozycjach, nad którymi pracowali eksperci, dokonałem świadomie radykalnej zmiany. Zamiast osiemnastu lat zaproponowałem dwanaście. Postawiłem jednak warunek, że tej zmianie musi towarzyszyć przyjęcie polskich regulacji prawnych, aby uniknąć spekulacyjnych zakupów naszego narodowego skarbu. Wedle moich propozycji polską ziemię mógł nabyć tylko rolnik, sąsiad miał prawo pierwokupu, musiały być zachowane odpowiednie normy obszarowe, rzecz powszechnie stosowana w Unii, na przykład we Francji, w Danii, także w Niemczech. Przedstawiłem założenia tej ustawy na Radzie Ministrów. Zostały przyjęte przez rząd, chociaż pojawiły się wątpliwości. Otóż członkowie rządu, między innymi Włodzimierz Cimoszewicz, Danuta Hubner stanowczo domagali się, czy nie warto rozważyć skrócenia okresu przejściowego dla obywateli UE już dzierżawiących ziemię rolną do trzech lat. Tłumaczyli, że na takie rozwiązanie zdecydowała się większość państw kandydujących. Mnie to przerażało, lecz by uczynić zadość kolegialnemu podejmowaniu decyzji zwróciłem się do ekspertów Komitetu Integracji Europejskiej, aby przeprowadzili dokładną analizę ekonomicznych i społecznych skutków tej koncepcji, którą zaakceptowała Rada Ministrów. Tymczasem minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz pojechał do Brukseli i poinformował, że Polska wyraża zgodę na 3 letni okres przejściowy, na co wcześniej wyraziły zgodę inne państwa kandydujące. I zaczęły się problemy. Przede wszystkim dla Cimoszewicza. Na najbliższym posiedzeniu Rady Ministrów zaprotestowałem, że to niezgodne z decyzjami Rady Ministrów. Wybuchła awantura. Dopiero zapis protokołu wcześniejszej decyzji rządu w tej sprawie rozstrzygnął spór na moja korzyść. Włodzimierz Cimoszewicz musiał się wycofać ze swoich słów.

 

A.S. Partie opozycyjne zażądały odwołania ministra. W głosowaniu, zgodnie z sejmową arytmetyką, wniosek przepadł.

J.K. Odwołanie Cimoszewicza było nierealne. Jednak przeciwko panu ministrowi wystąpiło 130 posłów opozycyjnych a cały klub PO wstrzymał się od głosu, co także oznaczało swoiste wotum nieufności.

 

A.S. Niegdyś, jeśli polityk rangi szefa dyplomacji palnął jakieś głupstwo, podawał się do dymisji.

J.K. Za wiele wymagasz od współczesnych graczy politycznych. Ale także trzeba starać się zrozumieć motywację ich działania. Odzywa się zapewne twoja natura historyka zanurzonego w świetnej tradycji. A tak na marginesie, przypuszczam, że Cimoszewicz nie działał wyłącznie na własną rękę, lecz za przyzwoleniem Millera. Ale ponieważ Miller był we wszystko wtajemniczony, dymisja nie wchodziła w rachubę. W konsekwencji całe zamieszanie sprawiło, że tak ważna sprawa przepływu kapitału stanęła w martwym punkcie. Choć właściwie nie do końca. Spowodowała spory niepokój w Brukseli, skoro do Warszawy pofatygował się sam unijny komisarz do spraw rozszerzenia Unii Gunter Verheugen. Zameldował się u Leszka Millera 28 lutego 2002 r. Najpierw przy obiedzie rozmawiał w wąskim gronie z premierem, a następne spotkanie odbyło się już m.in. z moim udziałem. Miller najpierw kurtuazyjnie przywitał komisarza i oddał mu głos. A Verheugen zaczął bez kurtuazyjnych wstępów, jak to się mówi „z grubej rury”. Oświadczył bez ogródek, że Polska jest jedynym krajem spośród starających się o wstąpienie do Unii, który nie zamknął ważnego obszaru negocjacji o „przepływie kapitału”, w tym oczywiście sprzedaży ziemi. Następnie tonem dość prokuratorskim odezwał się do mnie: „Panie premierze Kalinowski, musi pan sobie uświadomić, jak wielka odpowiedzialność na panu spoczywa. Tu nie chodzi tylko o interes polskich rolników i interes Polski. Tu chodzi o sprawę całego rozszerzenia Unii i przyszłość Europy”.

A.S. Ostro. Ale jak znam ciebie, nie padłeś na kolana przed komisarzem i nie prosiłeś o litość.

J.K. Oczywiście. Odpowiedziałem komisarzowi grzecznie acz stanowczo, że byłem i jestem zwolennikiem członkostwa Polski w Unii. I zależy mi bardzo na osiągnięciu kompromisu w negocjacjach. Ale - dodałem - musi pan wiedzieć, że to nie rząd Leszka Millera zadecyduje o członkostwie w Unii, lecz cały naród w referendum. A naród powie „tak” tylko wówczas, jeśli warunki będą partnerskie i będą go satysfakcjonować, ale może powiedzieć też „nie”, jeśli uzna, że jest inaczej. Sprawa zakupu polskiej ziemi przez cudzoziemców jest ogromnie ważna nie tylko dla polskich rolników. Nie możemy się zgodzić na trzyletni okres przejściowy. Inne państwa mogły, ponieważ ziemia została im zabrana i utworzono kołchozy na wzór sowiecki. Chłop polski obronił swoją ziemię w czasach komuny, więc pragnie ją chronić i teraz w Unii. Dlatego polski rolnik oczekuje tych samych instrumentów ekonomicznych i społecznych, które są stosowane w państwach Unii. Prawo pierwokupu musi mieć sąsiad lub agencja państwowa. Ponadto uważamy, że w Polsce należy zróżnicować okresy przejściowe, bo regiony mają różną specyfikę rolniczą, inną w Polsce centralnej i wschodniej, inną w północnej i zachodniej, gdzie były wielkie Państwowe Gospodarstwa Rolne i przekształcenia muszą dokonywać się nieco inaczej”.

 

A.S. I co  na to Verheugen? Wybuchnął gniewem?

J.K. Skąd. Odpowiedział, że to nie będzie łatwe, ale możliwe. Więc kontynuowałem swoją myśl, żeby stosować u nas normy unijne. Żeby cudzoziemiec starający się o zakup ziemi był rolnikiem posiadającym odpowiednie kwalifikacje i zamieszkiwał w gminie, w której chce nabyć ziemię. I komisarz znów powiedział, że nie widzi przeszkód.

 

A.S. Zapytałeś chyba Verheugena o wielkość gospodarstw?

J.K. Oczywiście. Zaproponowałem, aby wprowadzić normy obszarowe w obrocie ziemią rolniczą. W Niemczech jest to 300 ha i w Polsce powinno być podobnie. Verheugen po krótkiej konsultacji ze swoim doradcą powiedział, że nie widzi przeszkód bo jest to nasza wewnętrzna sprawa”. Po tych słowach komisarza stwierdziłem, że jeśli moje propozycje będą uwzględnione, możemy zamknąć ten obszar negocjacyjny w każdej chwili. I wtedy zdziwiony Miller zapytał: „to, o co tu chodzi?”.

 

A.S. Szkoda, że tego pytania nie postawił wcześniej Cimoszewiczowi...

J.K. Otóż to. I stwierdzam ze smutkiem, że urzędnicy w Brukseli wykazywali niejednokrotnie więcej zrozumienia dla naszych polskich spraw niż ministrowie rządu Millera. Tak naprawdę marginalizowano ten problem i nawet nie słuchano moich argumentów. Sprzedaż ziemi? A cóż to takiego? Przecież mamy wolny rynek. Mamy ponadto wiele ziemi leżącej odłogiem, więc trzeba ją sprzedać jak najszybciej. A wracając do pytania Leszka Millera, „o co tu chodzi?”, odpowiedziałem premierowi, że skoro komisarz unijny nie widzi problemów to moje postulaty należy przyjąć na posiedzeniu Rady Ministrów i zagwarantować odpowiednią ustawą sejmową.

 

A.S. Leszek Miller w swojej książce „Tak to było” na stronach 146-148 inaczej widzi ten problem. Pozwolisz, że zacytuję fragment: „Żeby przekonać Kalinowskiego, że nie chcę nic robić za jego plecami, zaprosiłem go na lunch z Verheugenem. (...) Kalinowski zreferował swoje zamiary. Dzierżawcy, którzy zawarli już umowy, mogliby kupić ziemię w zależności od regionu Polski po trzech lub siedmiu latach licząc od daty ich podpisania. Kalinowski chciał jednak, żeby te zasady dotyczyły jedynie rolników indywi­dualnych, a nie spółek z udziałem cudzoziemców. Postulował też, aby ci farmerzy, którzy by zawarli umowy po 1 kwietnia 2002 r. mogli kupić ziemię po trzech lub siedmiu latach, ale licząc od dnia akcesji Polski do UE. Proponował także, aby ograniczyć areały nabywanych gospodarstw od 100 do 300 ha.

(...) Verheugen słuchał w widocznym napięciu. Kiedy Kalinowski skończył pomilczał chwilę - widać było, że zbiera myśli - i wypunktował: Panowie jestem po całej serii rozmów z krajami członkowskimi i kandydackimi. Panuje przekonanie, że już ugraliście najlepsze warunki. Teraz chcecie jeszcze podwyższyć poprzeczkę. Radzę nie przeciągać struny. Być może będę mógł przeprowadzić koncepcję podziału Polski na dwie strefy, ale nie podejmuję się walczyć o to, aby jednym rolnikom liczyć czas dzierżawy od podpisania umowy, a drugim od wejścia Polski do Unii. Uważam też, że spółki nie mogą być dyskryminowane. Co do ograniczeń wielkości areałów to nie jest to przedmiot negocjacji z nami. (...) Popatrzyłem na Kalinowskiego wzrokiem „a nie mówiłem". Było jasne, że ślizgamy się po cienkim łodzie".

J.K. Po pierwsze, nie uczestniczyłem w obiedzie, a tak pisze Leszek Miller. Po drugie, przebieg spotkania Leszek Miller musiał podkolorować, bo to nie on doprowadził do kompromisu, który nas satysfakcjonował, choć to nie koniec rozstrzygnięć w tej sprawie. Jedno wszak chcę podkreślić. Verheugen przyleciał do Warszawy 28 lutego 2002 r. A już następnego dnia Rada Ministrów przyjęła stanowisko negocjacyjne w obszarze „Swobodny przepływ kapitału”. Dlaczego nie wcześniej? Bo wcześniej SLD-owscy ministrowie nie zgadzali się na moje propozycje. Tak na wszelki wypadek, by nie drażnić brukselskich urzędników. A ci urzędnicy lepiej niejednokrotnie rozumieli polskie realia niż nasi ministrowie.

 

A.S. 5 marca 2002 r. Gunter Verheugen ogłosił, że „Komisja Europejska zarekomenduje państwom członkowskim przyjęcie polskiego stanowiska w sprawie ziemi”. Czy na tym skończyły się polskie korowody i czy ustawa o Agencji Nieruchomości Rolnych została uchwalona w miarę szybko?

J.K. Niestety nie. Ustawę tę przyjęły obie izby parlamentu niemal jednocześnie, ale dopiero 14 kwietnia 2003 r. Ponad rok od wizyty Verheugena w Polsce. 15 kwietnia dokument podpisał Aleksander Kwaśniewski. Prezydent złożył swój podpis pod ustawą zaledwie na dzień przed podpisaniem Traktatu Akcesyjnego w Atenach. PSL było już wtedy w opozycji, jednak Aleksander Kwaśniewski doskonale wiedział, że bez nas trudno będzie wygrać referendum. I chociaż z Millerem i rządem już się definitywnie rozstałem, to marszałek Sejmu Marek Borowski zachęcał prezydenta do podpisania tej ustawy przed podpisaniem Traktatu Akcesyjnego, ponieważ po jego podpisaniu nie można pogarszać warunków zakupu ziemi przez obywateli UE w państwie kandydującym. Argumentował, że to pozwoli PSL jednoznacznie opowiedzieć się w referendum za członkostwem w Unii. W przeciwnym wypadku wieś może zagłosować na nie. Poszło po naszej myśli. Znaczna cześć polskich rolników poparła wstąpienie do Unii. A obrót ziemią jest zabezpieczony.

Droga do Kopenhagi

A.S. Unijna polityka rolna i granice „szczodrości" UE wobec polskiego rolnictwa. Ktoś złośliwie powiedział, ze Unia Europejska powinna się nazywać Rolnicza Unia Europejska, bo 50 proc. budżetu zabierają rolnicy.

J.K. Już teraz mniej niż 50 proc. Ale był taki czas, że nawet 70 proc. budżetu szło na rolnictwo. Bezpieczeństwo żywnościowe stanowiło zawsze najważniejszy cel gospodarczej wspólnoty. Nie zapominajmy, że Europa przez wiele lat odczuwała niedostatek, w porywach ocierający się o głód. Najpierw wojna, a potem długo, w niektórych krajach nawet do 1951 r., trwało racjonowanie żywności. Chodziło więc o to, aby mieszkańcy Europy wreszcie jadali do syta, więc żywność nie mogła być przesadnie droga a jednocześnie jej ceny gwarantowały godziwe dochody producentom. I należało naturalnie te sprzeczne interesy pogodzić ze sobą w miarę sprawiedliwie.

 

A.S. Ale kłóci się to z ideą wolnego rynku.

Oczywiście. Jednak teoretyczne założenie, że niewidzialna ręka rynku załatwi wszystkie współczesne problemy jest, mówiąc bez ogródek, mitem. Gdyby rolnictwo poddać wszelkim rygorom rynkowym, to albo żywność byłaby piekielnie droga, albo rolnicy klepaliby biedę. Albo jedno i drugie.

 

A.S. Jest jeszcze trzecia droga, że rynki europejskie zostałyby zarzucone tanią, lecz niewiele wartą żywnością ze świata.

J.K. I liczba rolników zmniejszyłaby się wielokrotnie. A bezrobocie, ta plaga współczesnego kapitalizmu, wzrosłoby ogromnie. Co równie ważne - ta tak zwana tania żywność nagle by porządnie zdrożała. Na przykład cukier z trzciny cukrowej jest przeważnie sporo tańszy od tradycyjnego z buraków. Ale zdarzyło się, że kiedy w 2006 r. obniżono produkcję cukru w Unii Europejskiej o 30 proc, ten „tani" cukier był sprzedawany po paskarskich cenach. I dlatego wymyślono dopłaty rolne rekompensujące europejskim chłopom niskie dochody, a konsument europejski, i tu za-cytuje 39 artykuł Traktatu Rzymskiego z 1957 r., żeby „miał dostęp do żywności najwyższej jakości po przystępnej cenie". Przystępnej, czyli niezbyt wysokiej.

 

A.S. Kiedy wprowadzono dopłaty do produkcji rolnej?

J.K. Bardzo dawno. Jeszcze w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej, która powstała w 1959 r., a 3 lata później wprowadziła wspólną politykę rolną. Ale wówczas nie było dopłat bezpośrednich tylko dotowano produkcję. Ta polityka wspomagania rolnictwa okazała się bardzo skuteczna. Już wkrótce produkcja tak wzrosła, że mieszkańcy wspólnoty nie mogli przejeść tej żywności. W latach sześćdziesiątych często a w siedemdziesiątych ubiegłego wieku nagminnie pojawiały się góry masła, góry mięsa, z którymi nie wiadomo co było robić. Eksportowano je z dopłatami, co pochłaniało coraz większe kwoty. Kiedy EWG wprowadziła wspólną politykę rolną należało do niej tylko sześć krajów. Były to Francja, RFN, Włochy, Belgia, Holandia i Luksemburg. Łatwiej było wtedy taką jednolitą politykę rolną wprowadzić.

 

A.S. Dlaczego zrezygnowano z dotowania produkcji, systemu bardziej sprawiedliwego niż dopłaty bezpośrednie do każdego hektara.

J.K. To prawda. Jednak nadmierna produkcja skłaniała do manipulacji dotacjami w różny sposób. Podejmowano arbitralne decyzje nakazujące na przykład zmniejszenie areału zasiewów itp. Wysoko produkcyjni rolnicy krytykowali takie metody biurokratycznego sterowania. Chcieli przecież więcej obsiewać hektarów, więcej hodować krów albo świń, więcej sprzedawać i co naturalne mieć więcej pieniędzy.

 

A.S. Coś o tym wiem z własnego doświadczenia, bo w młodości pracowałem jako sezonowy zbieracz truskawek u duńskiego rolnika na wyspie Fionii. Mój pryncypał na tę politykę rolną bardzo narzekał, gdyż był głównie hodowcą świń i ciągle musiał zmniejszać swoje stado i tym samym swoje dochody. Twierdził, że dopiero, kiedy zaczął uprawiać truskawki stanął na nogi. Początkowo martwił się jedynie skąd weźmie dostateczną liczbę zbieraczy, bo Duńczycy nie garnęli się do tej ciężkiej roboty. Lecz przy atrakcyjnych stawkach, dla cudzoziemców z krajów socjalistycznych oczywiście, gastarbeiterzy, głównie z Polski, walili drzwiami i oknami. Pracowaliśmy rzecz jasna na czarno, co przy odrobinie ryzyka opłacało się to obu stronom.

J.K. Ty ryzykowałeś o wiele bardziej niż duński rolnik, bo za pracę na czarno mogli cię deportować, ukarać wysoką grzywną a nawet wsadzić do kozy.

 

A.S. To prawda, ale rąk do pracy w Danii brakowało, więc przymykano oczy na takie „przestępstwa”. Tyrałem wraz z żoną i synami jak mało kiedy wcześniej i później, lecz za jaką kasę! Dość wspomnieć, że żona zarabiała dziennie trzymiesięczną pensję nauczycielską. Szczerze mówiąc dopiero ty mi uświadomiłeś jaki ze mnie ryzykant. Ale to dzięki nam, robotnikom na czarno rolnicy duńscy nie musieli zaorywać plantacji truskawek, na które wówczas w Danii i zagranicą było ogromne zapotrzebowanie; a na duńską wieprzowinę znacznie mniejsze.

J.K. Potwierdzasz, więc, że polityka dotowania bezpośrednio produkcji nie sprawdziła się i dlatego w 1993 r. już w Unii, zrzeszającej wówczas 12 państw, wprowadzono dopłaty bezpośrednie jako wsparcie oderwane od wielkości produkcji. Decyzję taką niewątpliwie przyspieszyła fatalna sytuacja na rynkach światowych, gdyż spadły ceny na produkty rolne. Zamiast niewidzialnej ręki rynku zadziałała sprawiedliwa ręka Unii i powetowała farmerom straty.

 

A.S. Podobno dotowano też ziemię leżącą odłogiem?

J.K. Czyniono tak w pewnej ograniczonej skali z dwóch powodów. Po pierwsze intensywnie uprawiana ziemia powinna od czasu do czasu odpocząć. I po drugie, o czym wspomnieliśmy przed chwilą, zdarzało się, że trzeba było zmniejszyć produkcję.

 

A.S. Czyżby i w Europie również dochodziło do takich amerykańskich absurdów o jakich pisze Joseph Heller w swojej znakomitej powieści „Paragraf 22"? Zapraszam na stronę 90.

„Ojciec majora Majora był trzeźwo myślącym człowiekiem. (...) Jego specjalnością była lucerna i żył z tego, że jej nie uprawiał. Rząd płacił mu dobrze za każdy korzec lucerny, której nie zebrał. Im więcej lucerny nie uprawiał, tym więcej pieniędzy otrzymywał od rządu i za każdy nie zarobiony grosz kupował ziemię, aby zwiększyć ilość nie uprawianej lucerny. (...) Długie zimowe wieczory spędzał w domu nie naprawiając uprzęży i codziennie skoro południa zrywał się z łóżka, aby dopilnować czy nic nie zostało zrobione. Mądrze inwestując stał się największym nieproducentem lucerny w okolicy”.

J.K. Pisarz ma prawo do przejaskrawień, do wyolbrzymiania faktów, a nawet do konfabulacji. Na pewno jednak amerykańska polityka rolna nie wyglą­dała tak karykaturalnie jak to przedstawił Heller, co nie znaczy, że była ona zawsze idealna. W Europie też zdarzało się, że dopłacano do ugorów, ale ta praktyka już została w Unii zaniechana definitywnie. Teraz otrzymuje się dotacje za ziemię ekologiczną, za różne pastwiska, skwery, które mają jakieś walory krajobrazowe czy kulturowe. Posiadacz takiego gruntu jest zobowiązany na przykład kosić trawę raz do roku, czy wykonać pewne zabiegi pielęgnacyjne. Ale nikt już nie wyłoży jednego euro za kompletne ugory, które straszą pokrzywami i innym zielskiem.

 

A.S. A czy uprawa roślin strączkowych, które dostarczają azot bezpośrednio do gleby to działalność ekologiczna czy nie?

J.K. Od 2015 r. każde gospodarstwo w UE musi wyłączyć z produkcji 5 proc. gruntów ornych na tzw. powierzchnie ekologiczne. Jako takie powierzchnie traktowane będą uprawy roślin wiążących azot, na przykład strączkowe.

 

A.S. Ale polityka dopłat bezpośrednich ma swoich wielkich przeciwników, którzy uważają, że finansuje się bogaczy, że 80 proc. miliardowych dotacji otrzymuje 20 proc. właścicieli wielkich gospodarstw rolnych.

J.K. Są jednak w UE ograniczenia wsparcia, na przykład 300 tys. euro to maksymalna kwota, jaką można uzyskać. Jest jeszcze jeden zysk z dopłat bezpośrednich. W Europie, w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, ocalała tradycyjna wieś, która jest nie tylko ważnym elementem krajobrazowym, ale pełni też istotną rolę w ochronie środowiska. Kiedy jedziemy przez na przykład Skandynawię nie mijamy przy drodze tysięcy hektarów kukurydzy czy pszenicy jak w Ameryce, tylko pięknie zadbane, kolorowe rodzinne domy i rodzinne gospodarstwa. Oczywiście takiej wielkości, żeby gwarantowały rodzinie godne życie.

 

A.S. Czyli generalnie uważasz, że dopłaty bezpośrednie spełniły swe zadanie w zjednoczonej Europie?

J.K. Oczywiście. Europa nie zna dziś z autopsji słowa głód, a wieś europejska zachowała swoją specyfikę.

 

A.S. No to odwracając wektory, być może choruje z przejedzenia? Media od czasu do czasu donoszą, też zresztą o tym wspominaliśmy, o górach „zbędnego" mięsa i masła. Zbędnego rzecz jasna dla sytych czy wręcz, przeżartych Europejczyków. Na Starym Kontynencie świat się przecież nie kończy? Kupca nie trudno byłoby znaleźć.

J.K. Nie ma co ukrywać, są, i chyba zawsze będą, pewne skutki uboczne generalnie właściwej polityki rolnej. Nikt jeszcze nie wpadł na sensowny pomysł, jak wykorzystać nadmiar żywności. Niegdyś wprawdzie plantatorzy dla utrzymania wysokich cen w latach klęski urodzaju topili w morzu zbędną kawę, albo palili zboże. Ale tak postępowano w dzikim okresie krwiożerczego kapitalizmu.

 

A.S. A co powiesz na koncept, by po prostu sprzedać za bezcen, albo rozdać za darmo jadło tym, którzy potrzebują. Głodnych na tym najlepszym ze światów nie brakuje. Liczby szokują. Miliony ludzi każdego roku umierają z głodu, miliardy głodują, albo nie dojadają. Czy nie można do nich skierować tych nadwyżek żywności?

J.K. Żeby problem był tak prosty jak ci się wydaje... Ale to temat na zupełnie inną rozmowę.

 

A.S. Ponadto zgodzisz się ze mną, że rynek unijny zrobił się zamknięty, hermetyczny. Chociażby dla żywności amerykańskiej. Kiedy Amerykanie delikatnie raz czy dwa proponowali by nieco zmniejszyć dopłaty bezpośrednie, aby ich żywność stała się bardziej konkurencyjna farmerzy francuscy zwłaszcza reagowali bardzo ostro. Od razu proponowali, aby palić McDonaldy.

J.K. Powtórzę raz jeszcze. Zdarzały się pewne incydenty. Jednak mimo wielu mankamentów Wspólna Polityka Rolna Unii osiągnęła zamierzone cele. Zjednoczona Europa uzyskała bezpieczeństwo żywnościowe. I to jest fakt bezsporny. „Chleb powszedni” przestał być wyznacznikiem luksusu. Nie tylko człowieka zamożnego, ale nawet bezrobotnego. A nawiasem mówiąc w USA też się dotuje rolnictwo.

 

A.S. Unia (to znaczy wcześniej EWG) była rozszerzana już kilkakrotnie. I zawsze rolnicy byli największymi entuzjastami tego procesu.

J.K. Ocena sytuacji przez pryzmat własnych interesów jest jak najbardziej uzasadniona. Ja też od kiedy zacząłem się interesować bliżej Unią uważałem, że rolnicy nasi najwięcej skorzystają na tej integracji. Żeby, więc poznać nie tylko mechanizmy, ale i meandry polityki rolnej ukończyłem zorganizowane przez posłów PSL roczne studium prowadzone przez nieżyjącego już wybitnego prawnika i ekonomistę profesora Mariana Błażejczyka z Instytutu Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk.

 

A.S. Zanim opowiesz, czego się nauczyłeś, warto przypomnieć sylwetkę profesora Błażejczyka, postać ogromnie barwną, godną sensacyjnego filmu fabularnego?

J.K. Masz rację. Marian Błażejczyk, urodzony i wychowany w Kutnie, jako piętnastolatek został wywieziony na roboty do Niemiec, stamtąd na Bałkany. Uciekł z transportu i trafił do armii jugosłowiańskiej, ale tej, która zwalczała nie tylko Niemców, ale także komunistyczną partyzantkę Tity. Następnie znalazł się w wojsku polskim i doszedł z nim do Berlina. Zdemobilizował się w stopniu majora w 1951 r., po czym ukończył studia prawnicze. I tak rozpoczęła się jego, wielka, nie waham się użyć tego słowa, kariera naukowa.

 

A.S. Czego nauczył cię profesor Błażejczyk, nie rolnik przecież, ale prawnik z Polskiej Akademii Nauk?

J.K. Można powiedzieć, że profesor nauczył mnie i innych słuchaczy (zaczynało nas kilkunastu a ukończyło siedmiu) unijnego abecadła. Co czeka polskie rolnictwo po wejściu do Unii, jakie kryteria powinno spełniać rodzinne gospodarstwo, aby rolnik mógł je sam prowadzić, a które powinno osiągać godziwe dochody. Jakie preferencje trzeba zapewnić młodym ludziom, aby wybrali ten „najtrudniejszy zawód świata”. To określenie jest autorstwa Zygmunta Kobylińskiego, ojca Szymona Kobylińskiego, wybitnego rolnika, twórcę polskiego Przysposobienia Rolniczego. Ale wracajmy do naszego studium. Wiedza w nim zdobyta pozwoliła nam absolwentom na opracowanie projektu ustawy o gospodarstwie rodzinnym. Ustawa była nowoczesna i na wskroś europejska. Tak nowoczesna, że nie została przyjęta przez Sejm.

A.S. Czy ta wiedza zdobyta na studium prof. Błażejczyka przydała ci się podczas twego „ministrowania”?

J.K. Ależ oczywiście. Bez tej wiedzy nie miałbym czego szukać w rządzie.

 

A.S. Zanim jednak przejdziemy do twojej batalii o unijne dopłaty, spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: Czy w państwach zachodnich jest powszechna zgoda, na to, że „chłop śpi, zboże mu rośnie” a on otrzymuje jeszcze dopłaty. Przecież nie dopłaca się robotnikowi, inżynierowi, nauczycielowi a chłopu tak.

J.K. Może gdzieś zdarzały się jakieś protesty, ale rachityczne, bez większego poparcia w społeczeństwie. Bo po prostu we Francji, w Niemczech w innych krajach ludzie pojmują, że żywność jest najważniejszym produktem dla człowieka i że rolnictwo to fabryka bez dachu, zależna przecież od przyrody, a zwłaszcza jej anomaliów. Zboże co prawda rośnie w czasie snu chłopa, ale kiedy przyjdą deszcze, susze, wichury, przymrozki to zbiorów nie będzie. Między innymi z tego powodu przecież do zawodu rolniczego nawet na zachodzie nie ma specjalnie chętnych. Bo mimo maszyn, komputerów, różnych ułatwień praca w rolnictwie zawsze jest na pełny zegar. Ludzie nie chcą tak ciężko harować. I wszyscy konsumenci rozumieją, że rolnicy muszą być pod specjalną ochroną. Dla dobra zarówno rolników jak i konsumentów.

 

A.S. Ale przyznasz, że jeśli kiedyś dopłaty bezpośrednie były oczywiste, to obecnie często są poddawane krytyce, a nawet powątpiewa się w ich celowość. Chciałbym jeszcze raz odwołać się do książki Leszka Millera „Tak to było”. Na stronie 155 i 156 pisze on o wizycie duńskiego premiera Andersa Rasmussena w Warszawie jeszcze przed duńską prezydencją w Unii: „To co Rasmussen powiedział o rolnictwie, wprawiło mnie w stan lekkiego oszołomienia. Uważał, że powinno funkcjonować na zasadach wolnorynkowych. - Będziemy w Unii dążyć do stopniowego zniesienia dotacji bezpośrednich - zawyrokował. (...) Obecnie są zbędnym wsparciem dochodów rolniczych, bez związku z produkcją rolną. Pora z tym skończyć. Uważamy, że rolnikom z nowych państw dopłaty się w ogóle nie należą".

J.K. No, cóż Rasmussen mógł coś takiego powiedzieć w Warszawie, bo chyba by się nie odważył w Kopenhadze. Mógłby się narazić nie tylko tamtejszym rolnikom, ale i wyborcom przekreślając swą karierę polityczną. Co ja mówię, mógłby?! Miał to zagwarantowane jak w banku. W Warszawie pozwolił sobie na szczerość. Jak na globalną wioskę informacyjną, powiało beztroską rodem z gangu Olsena. W każdym razie dał jasno do zrozumienia, że rolnicy państw kandydujących nie mogą liczyć na dopłaty bezpośrednie. A Unia robi łaskę, że w ogóle przyjmuje nowych członków, więc ci powinni się zgodzić na każde warunki.

 

A.S. Zakładasz złą wolę? A może były też przyczyny obiektywne. Po prostu nagle zabrakło pieniędzy dla rolników z nowych państw. Największe unijne potęgi takie jak Niemcy i Francja, płacący najwyższą składkę netto (czyli więcej euro dawały niż brały) przechodziły wówczas spory kryzys i zwyczajnie ich kasy świeciły pustkami.

J.K. Być może jest w tym odrobina racji. Niemcy na przykład nadszarpnęli kasę na zjednoczenie, miliardy euro pakując w byłą NRD, bo kto zabroni bogatemu. Ale nam, na dorobku, trudno było się pogodzić z faktem, że mamy płacić pełną, ogromną składkę unijną w żywej gotówce, zaś w zamian otrzymywać jakieś ochłapy. Przecież nie tylko Rasmussen mówił, że nowym członkom nic się nie należy. Kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder też twierdził publicznie, że nie ma w kasie Unii pieniędzy nawet na 25 proc. dopłat w pierwszym roku członkostwa dla dziesiątki kandydującej, w tym także dla Polski.

 

A.S. Kanclerz poszedł zdecydowanie dalej. Opublikował artykuł we „Frankfurter Allgemeine Sonntagszietung", w którym proponował, aby negocjacje w sprawie dopłat do rolników zawiesić do jesieni. Postulował też, aby kraje Unii znalazły inny sposób finansowania tych dopłat, bo Niemcy (ciągle jako płatnik netto) nie mają już na to pieniędzy. I niemiecki podatnik będzie się buntował. Leszek Miller komentując ten artykuł przypiął łatkę też tobie: „Jarosław Kalinowski zawyrokował, że projekt kanclerza doprowadzi do przekreślenia idei rozszerzenia Unii. Uznał, że już sama propozycja przesunięcia debaty na temat dopłat bezpośrednich jest złamaniem kalendarza negocjacyjnego, co bardzo źle wróży dalszym rokowaniom. Schroeder chciałby sprowadzić Polskę do członka drugiej kategorii, a to jest dla nas nie do przyjęcia".

J.K. Podtrzymuję to. Co wtedy powiedziałem. To oczywiste, że Schroeder opublikował ten artykuł, aby uspokoić swoich zwolenników przed wyborami do Bundestagu, ale sprawa rozszerzenia Unii była zbyt ważna i nie powinna podlegać wyborczym nastrojom. Skoro zaprasza się 10 państw do europejskiej wspólnoty nie można demonstrować stanowiska, że dziesiątka ta będzie kulą u nogi dla Unii, albo, że będą te państwa członkami mniej wartościowymi. Kanclerz zaczął traktować nas instrumentalnie i na to zgody być nie mogło. A tak na marginesie, Bismarck powiedział 140 lat wcześniej, że kanclerz nie powinien pisać artykułów do prasy. Niemcom i kolegom z innych krajów, którzy mówili, że dopłaty to zły system, odpowiadałem, że jak wy z nich zrezygnujecie, to my nie będziemy o nie zabiegać.

 

A.S. No właśnie. Kanclerz Schroeder zakwestionował w swym artykule przedwyborczym celowość dopłat bezpośrednich dla nowych członków, ale inny wpływowy Niemiec, unijny komisarz do spraw rozszerzenia Gunter Verheugen, napisał w czacie do polskich internautów, że 25 proc. dopłat w gotówce dla nowych członków to sprawa przesądzona. Lecz z tej deklaracji nie wszyscy się cieszyli. Polska zapłaci pełną składkę, a otrzyma tylko 25 procent dopłaty. Gdzie tu sprawiedliwość?

J.K. A jednak te karłowate wypłaty niektórych satysfakcjonowały. Minister rolnictwa Słowenii piał z zachwytu, że Unia jest taka szczodra. A nasz prezydent Aleksander Kwaśniewski też pozwolił sobie na oryginalną myśl, że 25 proc. to lepsze niż nic. A przecież jako były dziennikarz mógł też napisać artykuł i poinformować czytelników, że skoro Polska płaci pełną składkę a otrzymuje tylko 25 proc. dopłat to de facto finansuje niemieckich, francuskich czy duńskich rolników. I na to nie mogliśmy się zgodzić. A tak swoją wypowiedzią pan prezydent mocno nam skomplikował unijne negocjacje. Moi współpracownicy zaproponowali więc, że skoro otrzymamy tylko 25 proc. dopłat to powinniśmy płacić niższą składkę. Zaproponowałem na Radzie Ministrów, by właśnie ten argument był podstawą do zmiany stanowiska negocjacyjnego w obszarze negocjacyjnym „budżet", ale tę propozycję odrzucili już nasi ministerialni „europejczycy”. Ponadto w Polskim Stronnictwie Ludowym rozumieliśmy trudną sytuację płatników netto, ale mimo wszystko uważaliśmy, że jeśli nie możemy otrzymać pełnych dopłat to jednak musimy walczyć o co najmniej 60 proc. Tak zostało zapisane w specjalnej uchwale Rady Naczelnej PSL. Świadczyło to o naszym realizmie, gdyż sto procent wówczas istotnie nie wchodziło w grę.

 

A.S. Z całym szacunkiem dla uchwały Rady Naczelnej. Do Unii ona raczej nie dotarła. SLD-owcy, którzy akurat rządzili ponarzekali z pewnością na pazernych wieśniaków. Natomiast ty i twój sztab wiedząc, że Unia idzie w zaparte szukaliście własnych rozwiązań, aby chociaż częściowo zadowolić chłopów, których szlag trafiał, że grecki albo portugalski małorolny dostawał czterokrotnie większe dopłaty niż polski rolnik.

J.K. Moja ekipa współpracowników i doradców od początku szukała wyjścia z tej dziwacznej sytuacji. I wtedy Duńczycy zaproponowali 40 proc. dopłaty dla nowych rolników. Część środków z drugiego filaru przesunięto do filaru pierwszego na podniesienie płatności.

 

A.S. Rozszyfrujmy to ostatnie zdanie. Drugi filar to byty fundusze przewidziane na modernizację i rozwój obszarów wiejskich.

J.K. Tak. Przenosząc część tych środków na dopłaty, z tych nieszczęsnych 25 proc. zrobiło się już 40 proc. Wtedy minister Siekierski zaproponował jeszcze 15 proc. więcej, czyli 55 proc. a brakujące pieniądze należało dołożyć z budżetu państwa.

 

A.S. Czyli polski podatnik sam miał sfinansować część dopłat rolniczych. Przecież sojusz robotniczo-chłopski to hasło z zupełnie innej epoki. Czy po to wchodziliśmy do Unii?

J.K. Masz na pewno rację. Ale wówczas nie było innego, lepszego wyjścia. Gdyby nasi rolnicy otrzymali tylko 25 proc. dopłaty nie byliby konkurencyjni wobec swoich unijnych kolegów. Należało im dać trochę więcej, w tym część z naszego budżetu. Po to by zaakceptowali wejście do europejskiej wspólnoty. Ich sprzeciw oznaczałby klęskę nas wszystkich. Jak nie trudno przewidzieć oczywiście projekt ministra Siekierskiego też nie spodobał się panom ministrom i samemu premierowi. Najbardziej krytykowała ten pomysł pani Danuta Hubner wieszcząc, że jest to strzał we własne stopy. Absolutnie nie do przyjęcia. Zresztą nie tylko ona krytykowała naszą propozycję. Minister kultury i sztuki Waldemar Dąbrowski ironizował, że odnosi się wrażenie, iż to nie Polska, tylko polskie rolnictwo wchodzi do Unii. Myśmy jednak forsowali nasz projekt zwiększenia dopłat dla rolników nawet z własnego budżetu, wiedząc doskonale, że Unia nam raczej nie dołoży pieniędzy a chcieliśmy naszym rolnikom dać jakąś namiastkę ekonomicznego wsparcia. Taka, przyznaję, zaledwie namiastka wsparcia, mogła wszak stanowić silną kartę przetargową w grze o Unię zważywszy, z czego zapewne nie wszyscy zdawali sobie sprawę, że los referendum unijnego zależeć będzie od postawy rolników.

 

A.S. Odnoszę wrażenie, że Polska walczyła na froncie dopłat samotnie. A przecież do Unii aspirowało 10 państw. Czy nie należało bardziej zewrzeć szeregi, chociażby w ramach Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Węgry, Czechy, Słowacja).

J.K. Otóż to. Kiedy doszło do ostatecznych negocjacji w Kopenhadze (13 grudnia 2002) to każdy kraj działał na własną rękę. Nie istniała żadna współpraca choćby właśnie w ramach Grupy Wyszehradzkiej, mimo, że tydzień wcześniej premierzy tej grupy na spotkaniu w słowackiej miejscowości Smolenie koło Bratysławy podpisali porozumienie. Rzecz dotyczyła trzech spraw: zwiększenia puli środków na rozszerzenie, pierwotnie miała być o miliard euro większa, oraz zwiększenia dopłat bezpośrednich i skrócenia okresu dochodzenia do pełnej płatności. Premier Miller podpisał tę propozycję wspólnego stanowiska. Pamiętam jak dziś, że przyszedł do mnie w ministerstwie dr Jerzy Plewa z informacją, że odnieśliśmy wielki sukces, ponieważ Grupa Wyszehradzka będzie domagać się wyższych dopłat i krótszego okresu dochodzenia do pełnej płatności. I że wspólnie będzie można znacznie więcej osiągnąć. Pomyślałem wówczas, przyznaję, nieco patetycznie, że w jedności siła. Niestety, nasza radość okazała się krótkotrwała i szybko prysła, gdyż nasz główny negocjator Jan Truszczyński dostał polecenie, jak sądzę od ministra Cimoszewicza, na pewno za zgodą premiera, i w Brukseli poinformował prezydencję duńską, że Polska wyraża zgodę na 10-letni okres dochodzenia do pełnej płatności. W Czechach, Słowacji i na Węgrzech zawrzało - oburzano się, że Polska waleczna w Smoleniu zrejterowała.

To był, nie waham się użyć tego słowa, skandal! Zapytałem o to na posiedzeniu rządu (nie kryłem swojego zdenerwowania). Stanowisko wyrażające zgodę na dziesięcioletni okres zostało wycofane, ale tą decyzję poprzedziła kolejna awantura.

 

A.S. Leszek Miller w swojej cytowanej już przez nas kilkakrotnie książce „Tak to było" napisał o spotkaniu Grupy Wyszehradzkiej zaledwie kilka zdań i to zupełnie banalnych.

J.K. Gdyby wyznał dlaczego nie dotrzymał podpisanego porozumienia to byłaby na pewno pasjonująca lektura a jego „cegła” zyskałaby niewątpliwie smaczku autentyczności.

 

A.S. Z książki Leszka Millera „Tak to było” wynika, że w tasiemcowych rządowych posiedzeniach walczyłeś sam, jak samotny szeryf z westernów o sprawy rolnictwa. Ale czy też nie przesadzałeś, z tymi klatkami dla drobiu, z dopłatami na produkcję chmielu czy nawet tytoniu. Większość ministrów, o ile nie wszyscy, byli niepalący trudno im było zrozumieć te argumenty.

J.K. Najpierw sprostowanie zasadnicze. Nie byłem samotnym szeryfem, miałem wsparcie ze strony Stanisława Żelichowskiego, ministra ochrony środowiska. A więc było nas dwóch. Czy słusznie podnosiłem problem klatek dla drobiu, dopłat do chmielu itp. Przecież byłem ministrem rolnictwa i musiałem walczyć o te sprawy. Dopłaty do tytoniu? Przecież tysiące rolników żyje z tytoniu, bo ludziska kurzą papierosy czy nam się to podoba, czy nie? Jeśli uprawa tytoniu nie będzie opłacalna to nasi producenci pójdą z torbami a tytoń będziemy importować na przykład z Hiszpanii, bo tam jest tańszy z powodu dopłat. Ale masz rację - na posiedzeniach odbywał się nieraz prawdziwy sabat czarownic, a wszyscy na mnie patrzyli wilkiem, mieli pretensje, a najbardziej chyba minister Cimoszewicz.

 

A.S. On przecież rolnik...

J.K. Tylko teoretycznie i gazetowo. Ale wracając do owych posiedzeń Rządu. Ministrowi spraw zagranicznych wtórował Grzegorz Kołodko, czasami Jerzy Szmajdziński. Włączał się też, a jakże, szef kultury Waldemar Dąbrowski, a krytykował w białych rękawiczkach Krzysztof Janik. Szczególnie dramatyczne było posiedzenie rządu 29 listopada. Mieliśmy wtedy rozstrzygnąć, z czym jedziemy do Kopenhagi 13 grudnia, czyli j akie sprawy uważamy za zamknięte, a o co będziemy walczyć w stolicy Danii. Posiedzenie zaplanowano na 2-3 godziny, a rozpoczynając się o 8 rano, trwało właściwie cały dzień i koncentrowało się głównie na rolnictwie. Każdy z ministrów zastał na swoim miejscu dokument z rekomendacjami Komitetu Integracji Europejskiej. A przecież powinniśmy go otrzymać dzień wcześniej, żeby go przeczytać. Poprosiłem więc o godzinną przerwę, by zapoznać się z dokumentem. Było w nim około dwudziestu rozbieżności w kwestiach rolnych między Polską a Brukselą, ale istniały również rozbieżności w ramach rządu.

Po przerwie obrady Rady Ministrów wyglądały tak: minister Truszczyński opisywał problem, na przykład kwot mlecznych: odczytywał propozycję Komisji (7 mln 200 tys. t), co porównywał z naszą propozycją wyjściową (11 mln t), podkreślając, że, według niego, jest to nierealne. Wtedy powstała rekomendacja dla Rady Ministrów, aby przyjąć propozycję Komisji. Nie mogłem się na to zgodzić i argumentowałem, że zgoda na takie warunki będzie miała katastroficzne skutki dla sektora mleczarskiego. Przeciwny byłem jednak tylko ja i minister Stanisław Żelichowski z PSL, w związku z czym postanowiono przyjąć rekomendację ministra Truszczyńskiego. Podobnie wyglądało omawianie kolejnych punktów dotyczących rolnictwa: rząd przyjmował wszystkie propozycje Komisji przedkładane przez ministra Truszczyńskiego. Nie było sensu wchodzić w jakiekolwiek dyskusje, gdyż Rada Ministrów działała jak maszynka do glosowania. O zabranie głosu poprosiłem dopiero przed podsumowaniem obrad przez premiera Millera. Oznajmiłem, że przyjęte rekomendacje oznaczają, że rząd polski chce jechać do Kopenhagi bez rolnictwa, poddając ten obszar. Prawdziwa konsternacja zapanowała jednak, gdy dodałem, że jako wicepremier, minister rolnictwa i prezes PSL składam „zdanie odrębne” od stanowiska rządu. To w praktyce zapowiadało zerwanie koalicji. Premier zarządził przerwę. Po naradzie ze „swoimi” ministrami, poprosił również mnie do swojego gabinetu. Wtedy powiedziałem, że nie mogę zmienić zdania w trzech kluczowych kwestiach: kwocie mlecznej, wysokości dopłat bezpośrednich i tempa dochodzenia do pełnych płatności. Jeśli z tymi sprawami pojedziemy do Kopenhagi, to możemy dalej rozmawiać. Premier poprosił konstytucyjnych ministrów i zarządził nieformalne głosowanie. Okazało się, że większość przyznała mi rację. Tylko trzech było nieprzejednanych. Ostatecznie na wznowionej Radzie Ministrów zrobiono korektę poprzedniego głosowania, w którym przyjęto moją propozycję

 

A.S. Odniosłeś zwycięstwo. Ale batalia twoja trwała nadal. Nie miałeś nieraz ochoty opuścić to towarzystwo i powiedzieć bawcie się dalej sami.

J.K. Nie mogłem. Być może oni na to czekali. Ale gdyby koalicja została wtedy zerwana, do Unii pewnie byśmy weszli, ale rolnictwo uzyskałoby znacznie gorsze warunki. Bo te klatki i tytoń to były sprawy ważne, ale nie najważniejsze. Chodziło przede wszystkim o wysokość tzw. hurtowej kwoty mlecznej. Unia proponowała 7 mln t, my chcieliśmy 11 mln t.

 

A.S. Może żądaliście zbyt dużo?

J.K. Zawsze trzeba żądać nieco więcej, żeby otrzymać to, czego się oczekuje. Ale 7 mln t było kwotą nie do przyjęcia. Przyjmując propozycje Unii, bylibyśmy dziś importerem mleka i produktów mlecznych, a nie I znaczącym ich eksporterem.

 

A.S. Powołajmy się jeszcze raz na książkę Leszka Millera „Tak to było". Otóż czerwoni ministrowie uważali, że jesteś zakładnikiem ekstremy PSL, że ty byś poszedł na ustępstwa, ale twój aktyw nie wyrazi zgody. Na jednym z wielogodzinnych posiedzeń Rady Ministrów (czy też chodziło o Radę Ministrów 29 listopada 2002) kiedy na życzenie ministra Żelichowskiego ogłoszono przerwę, wicepremier Marek Pol powiedział do Millera i grupy konstytucyjnych ministrów: „Jarek ma ciężką sytuację, jego przeciwnicy są w ofensywie, a zwolennicy milczą. Trzeba coś dla niego zrobić”. Pryncypialny Kołodko warknął „ani złotówki czy euro więcej na rolnictwo”. Ale Miller, tak przynajmniej pisze w swojej książce, polecił Truszczyńskiemu, aby poszukał jeszcze jakichś nawet symbolicznych zmian w tych punktach, które wcześniej zgłaszałeś. I wtedy wycofałeś swe odrębne zdanie. Rada Ministrów mówiła jednym głosem.

J.K. Za moją wersją przebiegu posiedzenia Rady Ministrów świadczą protokoły i stenogramy z Rady Ministrów a także ministrowie z PSL uczestniczący w tym posiedzeniu, Stanisław Żelichowski oraz Andrzej Kosiniak-Kamysz, zastępujący ministra zdrowia. Tu znowu opis zdarzeń przez Leszka Millera jest koloryzowany, bo dzisiaj trudno jest mu przyznać, że chciał poddać rolnictwo bez negocjacji w Kopenhadze.

Kopenhaga

A.S. Tak to się stało, że pojechaliście do Kopenhagi nie po wspólne zdjęcie dziesiątki kandydatów i nie na bankiet u królowej Małgorzaty tylko na twarde negocjacje decydujące o „być albo nie być” w Unii?

J.K. No cóż, poprzedni mniejszościowy rząd Jerzego Buzka nie robił w tym zakresie wiele. A ponieważ nie miał szans na reelekcję zostawił sprawy unijne swoim następcom. Tymczasem pod względem zamkniętych spraw negocjacyjnych Polska znajdowała się na ostatnim miejscu wśród dziesięciu kandydujących państw. Nic więc dziwnego, że nowy koalicyjny rząd Leszka Millera, nadrabiając kolosalne zaległości musiał wykonać pospiesznie, jak to się mówi w niedoczasie, ogromną pracę.

 

A.S. I rząd Millera bardzo się śpieszył. A pośpiech w tej sprawie był wyjątkowo niewskazany, jak mówi ludowe przysłowie dobry jest przede wszystkim przy łapaniu pcheł.

J.K. No właśnie. Ponadto naszym koalicjantom bardzo przeszkadzały sprawy rolnictwa. Niemal wszyscy ministrowie uważali, że należy przyjąć ofertę Unii, gdyż na więcej i tak nie ma co liczyć. Inne kraje kandydujące potulnie zgadzały się na propozycję „piętnastki” bo przecież „stara Unia” może się obrazić i do europejskiej wspólnoty nie przyjmie kandydata, który będzie żądał zbyt dużo. Jako minister rolnictwa musiałem pilnować spraw polskich rolników i zadbać o uczciwą konkurencję z rolnikami niemieckimi, francuskimi, holenderskimi czy duńskimi. Dlatego chcieliśmy na miejscu w Kopenhadze wynegocjować ostatecznie trzy ważne sprawy rolne: wysokość dopłat bezpośrednich, czas dochodzenia do pełnej płatności i kwotę produkcji mleka.

 

A.S. Od jednego z działaczy ludowych usłyszałem kiedyś określenie „nasi trzej muszkieterowie”. Miał na myśli ciebie, doktora Jerzego Plewę i doktora Czesława Siekierskiego. Zabrzmiało walecznie. Istotnie w delegacji rządowej znalazłeś się razem z twoim zastępcą dr Jerzym Plewą, wybitnym znawcą spraw unijnych, zaś trzeci ekspert dr Czesław Siekierski, sekretarz stanu w ministerstwie rolnictwa czuwał na posterunku w Warszawie. Wasza trójka miała zadbać, aby rolników nie skrzywdzono zbytnio w Kopenhadze.

J.K. I wyobraź sobie, że niewiele brakowało, żebym do Kopenhagi wcale nie pojechał.

 

A.S. Czy przypadkiem nie przesadzasz?

J.K. Absolutnie nie. Kilka dni przed wyjazdem do stolicy Danii premier Leszek Miller zaprosił na obiad dotychczasowych premierów nowej Rzeczypospolitej. Przybyli wszyscy z wyjątkiem Jana Olszewskiego. Tadeusz Mazowiecki miał wtedy zadać Leszkowi Millerowi pytanie: kto jedzie? Miller odpowiedział, że Danuta Hubner i Włodzimierz Cimoszewicz. Wtedy Tadeusz Mazowiecki zapytał, czy do Kopenhagi jedzie Jarosław Kalinowski, bo przecież sprawy rolnictwa są bardzo ważne. I wtedy Miller powiedział, że jestem członkiem delegacji. Obawiam się jednak, że wcześniej nie było mnie na liście wyjeżdżających.

 

A.S. Czy wówczas uważałeś, że jeśli w rządzie sprawy rolnictwa zostaną wepchnięte do kąta użyjesz ostatecznego argumentu o zerwaniu koalicji.

J.K. Do tego upoważniła mnie Rada Naczelna PSL. Wiedziałem również, że nasi członkowie są za integracją europejską, ale na partnerskich warunkach. I te partnerskie warunki musieliśmy wywalczyć do końca w Kopenhadze. Leszek Miller wiedział, że jestem uparty i nie pójdę na kompromis za wszelką cenę.

 

A.S. Przed odlotem z Okęcia premier Miller powiedział do dziennikarzy - „to najważniejsza podróż w mojej politycznej karierze. Myślę, że to najważniejsza! podróż, jaką kiedykolwiek odbył premier III RP”.

J.K. Ładnie powiedziane. Premier już na lotnisku przekonywał dziennikarzy, że następnego dnia odniesie sukces. Bo czy było możliwe, żeby Polska, blisko 40 milionowy kraj znalazł się poza Unią? Nie ulegało też wątpliwości, że główny negocjator duński premier Anders Rasmussen zrobi wszystko, aby Polacy nie I stawiali zbyt wygórowanych żądań. Zanosiło się więc na twardy bój, którego j ofiarą mógł paść w pierwszej kolejności obiad u królowej Małgorzaty przewidziany na godzinę 17.00.

 

A.S. Ironizujesz, a ten obiad był też chyba bardzo ważny. Leszek Miller, wbrew chińskiemu przysłowiu (mądry mówi o tym co widział, głupi o tym co jadł) rozpisuje się w książce „Tak to było” o swoich upodobaniach żołądkowych na obiadach służbowych, w różnych środowiskach, także u kanclerza Schroedera w domu. Czytelnik łyka ślinę i wzdycha, jak to dobrze być premierem. W Polsce naturalnie.

J.K. Niestety obiadu nie było, więc treść książki jest na pewno uboższa.

 

A.S. Wróćmy do meritum. W Kopenhadze wylądowaliście późno w nocy...

J.K. Po północy zakwaterowaliśmy się w hotelu Radisson.

 

A.S. Czy byłeś wcześniej w Kopenhadze?

J.K. Tylko przejazdem w drodze do Oslo. Ale i tym razem nie liczyłem, że poznam choć trochę to piękne miasto. Dochodziła już godzina pierwsza kiedy premier zrobił nam operatywkę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy Truszczyński poinformował, że Rada jest gotowa rozmawiać o wszystkich naszych rolnych postulatach, nie tylko o trzech wcześniej wspomnianych. Byłem zbulwersowany, gdyż właśnie okazało się, że nie musieliśmy przyjmować propozycji Komisji na pamiętnej Radzie Ministrów, że możemy negocjować.

 

A.S. Czy Truszczyński nie wiedział tego wcześniej?

J.K. Tego nie wiem. Ale skoro chcą rozmawiać o wszystkim, to będziemy rozmawiać. W tej sytuacji razem z ministrem Jerzym Plewą wybraliśmy najważniejsze problemy do negocjacji. Do trzech najważniejszych dodaliśmy jeszcze kilka. Wzbudziło to protesty Włodzimierza Cimoszewicza, który nie zgadzał się na rozszerzenie katalogu spraw do negocjacji. Emocjonalnie podkreślał, że kwota mleczna na poziomie 11 mln t jest nierealna, żeśmy „poszaleli”. W swoim uniesieniu zażądał nawet, by Jerzy Plewa opuścił posiedzenie. Stanowczo zaprotestowałem, mówiąc, że jeśli on wyjdzie, to ja również. Ostatecznie został, ale nie mógł zabierać głosu. Napiętą atmosferę próbował łagodzić premier Miller, którego zwrot sytuacji również zaskoczył. W konsekwencji przywróciliśmy większość z naszych pierwotnych postulatów. Z perspektywy czasu wiem jednak, że mogliśmy osiągnąć jeszcze więcej, na przykład podnosząc sprawę skrobi.

 

A.S. Negocjacje zaczęły się stosunkowo wcześnie, o 8.30. Leszek Miller wraz z Danutą Hubner udali się do premiera Danii na pierwszą rundę.

J.K. Negocjatorzy wrócili z niej zdruzgotani. Rasmussen odrzucił wszystkie propozycje, jako mało poważne. Mówił, wprost: „Jeśli nie jesteście gotowi wejść do Unii to trudno, jeśli chcecie zerwać rokowania, zawsze możecie to zrobić. To będzie wasza klęska" itp.

 

A.S. Czy nie uważasz, że Rasmussen jak wytrawny sportowiec grał na czas? Postraszył Millera i myślał, że to wystarczy. Tym bardziej, że zgodził się na kolejne spotkanie za dwie godziny.

J.K. Ja też premierowi nie ułatwiałem życia. Uważałem, że wszystkie najważniejsze postulaty rolne muszą zostać załatwione. W przeciwnym razie będzie to koniec koalicji. Takie postawienie przeze mnie sprawy oczywiście premiera nie przeraziło. Ostatecznie, i tak z koalicji nas wkrótce wyrzucił. Prawdziwą groźbę stanowiło to, że społeczeństwo wtedy mogłoby powiedzieć „nie” w referendum.

 

A.S. W drugiej turze rozmów jeszcze nie poruszono „chłopskich spraw”. Ale Miller osiągnął już sukces. Rasmussen zgodził się na przesunięcie miliarda euro z funduszów strukturalnych bezpośrednio do budżetu.

J.K. Pozwól, że przypomnę, jak ta sytuacja wyglądała. Przed przyjazdem do Kopenhagi Miller odbył szereg rozmów z lewicowymi szefami państw zachodnich i był przeświadczony o ich poparciu w staraniach o zwiększenie puli środków przeznaczonych dla nas o 2 mld euro, dzięki czemu w pierwszym roku naszego członkostwa nie bylibyśmy od razu płatnikami netto. To miała być formalność. Jednak na pierwszym spotkaniu z A. Rassmussenem Millera spotkał zimny prysznic. W tej sytuacji chciał koniecznie rozmawiać z szefami delegacji Niemiec, Szwecji, Wielkiej Brytanii. Wydawał się zagubiony. Cały jego plan spalił na panewce. Sytuację uratował Włodzimierz Cimoszewicz. Muszę przyznać, że bardzo mi wówczas zaimponował. Chciał znaleźć rozwiązanie awaryjne i udało mu się. Zaproponował przesunięcie dwóch mld euro z polityki spójności bezpośrednio do budżetu. Wicepremier Marek Pol nie był z tego posunięcia zadowolony. Nie chciał oddać pieniędzy ze swojego obszaru. Pamiętne były wówczas słowa Grzegorza Kołodki, ale te niestety nie nadają się do publikacji. Po sprawdzeniu okazało się, że pomysł Włodzimierza Cimoszewicza rzeczywiście był dobry i został poparty przez Niemców, Brytyjczyków i Szwedów. Koncepcja dwóch mld euro była uratowana, a premier Miller znów przejął szefostwo polskiej delegacji.

 

A.S. Z wielokrotnie już cytowanej książki Leszka Millera wynika, że to właściwie on prowadził negocjacje, oczywiście ze swoimi pomocnikami. A przecież w sprawach rolnictwa rozmowy prowadzili minister Jan Truszczyński i wiceminister Jerzy Plewa.

J.K. Tak. Te rozmowy trwały kilka godzin i przyniosły parę znaczących ustępstw ze strony Komisji Europejskiej. Po pierwsze uzyskaliśmy jako jedyny kraj kandydujący uproszczony system dopłat. Trudno przecenić wagę tej decyzji, pamiętając o strukturze naszego rolnictwa. Istniało przecież jeszcze u nas wiele gospodarstw drobnych, socjalnych, niewiele produkujących na rynek. W systemie standardowym znaczna ich część nie otrzymałaby żadnego dofinansowania.

 

A.S. Zadbaliśmy o małorolnych?

J.K. Tak, bo te niewielkie gospodarstwa też pełniły w naszym rolnictwie dość istotną rolę, nawet jeśli produkowały wyłącznie na własne potrzeby. Zresztą małe gospodarstwa to nie tylko polska specjalność. Jest ich bardzo dużo we Włoszech i Austrii i mają się tam dobrze. Dodam tutaj, że dzięki dopłatom bezpośrednim uproszczonym wykorzystaliśmy fundusze unijne na ten cel w ponad 90 procentach. W systemie standardowym nie przekroczylibyśmy 60 proc. Uratowaliśmy więc dla naszego rolnictwa co najmniej 2 miliardy euro.

 

A.S. To był na pewno twój sukces i twojej grupy ekspertów. Ale w sprawach wysokości dopłat bezpośrednich niewiele zdołaliście utargować. Tu przedstawiciele Komisji Europejskiej byli nieprzejednani. Zresztą już wcześniej unijni liderzy zarówno główny negocjator Rasmussen i przyjaciel Millera kanclerz Schroeder twierdzili, że nowym członkom Unii żadne dopłaty się nie należą.

J.K. Siła złego na jednego. Ostatecznie Komisja Europejska łaskawie zaproponowała 25 proc. dopłat dla nowych członków i na 10 lat dochodzenie do pełnej płatności. Nasi czołowi politycy cieszyli się z tego faktu ogromnie. Prezydent Aleksander Kwaśniewski był jakże wdzięczny za hojność Unii, a premier Miller popisał się talentami matematycznymi stwierdzając publicznie, że 25 proc. to więcej niż zero. A kiedy Rada Naczelna PSL podjęła uchwałę, że polskich rolników zadowoli 60 proc. dopłat zewsząd doszły do nas głosy oburzenia na „pazernych” chłopów, przez których Polska nie wejdzie do Unii. Określano nas nawet agroszantażystami. Wiedząc, że nie damy rady uszczknąć czegokolwiek więcej z unijnych funduszy moja grupa ekspertów zaproponowała inną koncepcję dopłat bezpośrednich, tak żeby i rolnik był w miarę zadowolony i żeby Unia nie zbankrutowała.

 

A.S. Wspominałeś już o tym. Minister Czesław Siekierski zaproponował dofinansowanie dopłat bezpośrednich i uzupełnienie kwot na dopłaty z budżetu państwa. Ta propozycja została skrytykowana przez rząd Leszka Millera a zwłaszcza przez szefową Komitetu Integracji Europejskiej Danutę Hubner. A jak ta interesująca, choć kontrowersyjna koncepcja została oceniona w Kopenhadze w czasie negocjacji ostatniej szansy!

J.K. Urzędnicy unijni w Kopenhadze ocenili ją pozytywnie do tego stopnia, że mogli z niej skorzystać także inni kandydaci do Unii. Nawet ci, którzy w pośpiechu zakończyli już negocjacje. Jeszcze raz potwierdziło się, że łatwiej było negocjować sprawy polskiego rolnictwa w Brukseli albo w Kopenhadze niż w Warszawie na posiedzeniach rządu.

 

A.S. Ale 55 procentowe dopłaty to też nie był szczyt marzeń polskich rolników. Niektórzy wszak nazywali „wyszarpanie" 55 procentowych dopłat zgniłym kompromisem. Ot, taka różnica poglądów między aż a tylko.

J.K. Ta różnica między 25 a 55 proc. przeliczona na złotówki do I ha rocznie to około 250 zł. Ta kwota przez 10 lat członkostwa dala w sumie w tym okresie 2,5 tys. zł na hektar więcej. Średnie gospodarstwo w Polsce liczy 10 ha, czyli to zwiększenie dało średniemu gospodarstwu w Polsce 25 tys. zł więcej. Nie ulega wątpliwości, że wynegocjowane przez nas dopłaty w większym stopniu nie rekompensowały wzrostu kosztów produkcji rolnej. Toteż nigdy nie mówiłem, że był to nasz sukces tylko niezły wynik. Wydaje mi się jednak, że gdybyśmy podobną jak w stolicy Danii determinację wykazali we wcześniejszej fazie rokowań kopenhaski wynik byłby zdecydowanie lepszy nie tylko w rolnictwie.

 

A.S. Zbliżała się godzina 17.00. Kucharze w Pałacu Królewskim uwijali się jak w ukropie, aby przygotować wyszukane dania dla zgłodniałych gości, głów państw, premierów, ważnych urzędników Komisji Europejskiej. I chociaż ci panowie (pań było niewiele) jadali już w różnych towarzystwach to obiady u królowej nie zdarzały się zbyt często. Niestety nie doczekali się tego wykwintnego obżarstwa. Musieli zadowolić się tandetnymi obiadkami w miejscowych bufetach. Ty byłeś odpowiedzialny za to, że ten obiad się nie odbył. Może nawet nie ty tylko nieszczęsne polskie mleko. No to teraz wyznaj, jak zostałeś antymonarchistą.

J.K. laaa?

 

A.S. A kto storpedował obiad albo ściślej, nie wstydźmy się tego słowa, ucztę u królowej Małgorzaty. Cały kunszt monarszych kucharzy diabli wzięli. Zaplanowana na godzinę 17.00 biesiada nie doszła do skutku przez ciebie. Wziąłeś negocjatorów głodem.

J.K. To prawda. Obiad się nie odbył, ponieważ na stole negocjacyjnym pozostało polskie mleko. Bardzo współczuję tym głodnym, ale nie mogłem ustąpić. Otóż Komisja Europejska proponowała Polsce zaledwie 7 mln ton hurtowej kwoty mlecznej, czyli tyle ile przerabiały polskie mleczarnie w roku 1999. My domagaliśmy się 11 mln ton.

 

A.S. Oceniając obiektywnie KE nie brała tych danych z sufitu. W 1999 r. polskie mleczarnie skupiły i przerobiły około 7 mln ton mleka. Skąd ta liczba 11 mln ton. Czy nie przesadziłeś nieco z tymi żądaniami?

J.K. Ani trochę. W 1989 roku, 10 lat wcześniej, przetwarzano w Polsce właśnie około 11 min ton mleka, a całość produkcji szacowano na około 14 min ton. Produkowano sery, masło, twarogi, kefiry, czyli wszystko co jest podstawą diety Polaka. Dodam tutaj, że potentatem w produkcji mleka. I był wtedy państwowy sektor rolnictwa. Ale wraz ze zmianą ustroju wiele państwowych i spółdzielczych gospodarstw upadło, a te, które pozostały zmieniły właściciela i profil produkcji. W pogoni za zyskiem zrezygnowano z dziedzin pracochłonnych i mało dochodowych i Polska przestała być krainą mlekiem i miodem płynącą. Ponadto generalna bieda dokonała reszty i spożycie mleka i jego przetworów spadło znacznie. Ale 7 mln ton mleka w roku 2003 to byłaby absolutna katastrofa zarówno dla rolników jak i mleczarstwa.

 

A.S. Tymczasem około godziny 15.00 przedstawiciele Komisji Europejskiej zaproponowali

Polsce kwotę hurtową mleka 7,2 mln ton.

J.K. Nie mogłem przyjąć tego dyktatu. Uprzedziłem więc premiera Millera, że zaakceptuję wyniki negocjacji dopiero wtedy kwota hurtowa wyniesie 8,5 mln ton. Uzgodniłem tę ilość z dyżurującym w Warszawie ministrem Czesławem Siekierskim. O godzinie 16.00 dziewięć pozostałych państw kandydujących zakończyło negocjacje.

 

A.S. Wiadomo „wyżerka” u królowej za godzinę, a nie można się spóźnić nawet na przystawkę.

J.K. Tymczasem Leszek Miller toczył kolejne rundy z premierem Rasmussenem. Co jakiś czas przynosił nowe wiadomości. Najpierw Unia zgodziła się na 7,5 mln t. Potem nawet na 8 mln ton i tę informację przekazał mi osobiście przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi. Niestety musiałem sympatycznemu Włochowi także powiedzieć „nie" Rozmawiałem po raz kolejny z ministrem Siekierskim, który radził, żeby nie ustępować. Wreszcie nasz premier powiedział do mnie, że 8 milionów to decyzja ostateczna i innej już nie będzie. Zaproponował głosowanie wśród członków delegacji sugerując mi wstrzymanie się od głosu, aby dać mi honorowe wyjście z sytuacji. Odpowiedziałem po raz kolejny „nie".

 

A.S. Używałeś chyba tego żądlą „nie” częściej niż sowiecki minister Andriej Gromyko, którego w Organizacji Narodów Zjednoczonych nazywano minister „niet”.

J.K. Porównanie niezbyt trafne, ja tego słowa używam stosunkowo rzadko. Ale 13 grudnia 2002 r. był wyjątkowym w moim życiu.

 

A.S. I w tym dniu powiedziałeś też „nie” prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu.

J.K. Przez pięć minut przekonywał mnie, abym zgodził się na 8 mln, i jeśli nie będzie 8,5 mln ton, żebym nie podawał się do dymisji. Na pierwszą część sugestii odpowiedziałem faktycznie „nie", na drugą wcale.

 

A.S. To chyba wtedy prezydent z premierem wymyślili ten dowcip o tobie i Wincentym Witosie?

J.K. Tak. Prezydent Kwaśniewski i premier Miller dworowali sobie ze mnie. Tym razem ja zacytuję fragmencik z książki Millera „Tak to było”.

- Olek (...) może by ktoś do niego zadzwonił, wiesz ktoś z autorytetów...

- Dobry pomysł. Niech Witos zadzwoni.

- Myślałem o tym, ale Witos zgubił swoją komórkę.

- To pożycz mu swoją, Olek, muszę kończyć.

 

A.S. Przyznasz, że dowcip mało dowcipny. W dodatku absolutnie chybiony historycznie. Gdyby bowiem obaj panowie przeczytali choćby w encyklopedii cokolwiek o Witosie to by wiedzieli, że facet był większym twardzielem niż ty, że bardzo źle myślał o socjalistach, zwłaszcza tych z komunistycznego zaciągu. Ale zostawmy Witosa i wróćmy do rzeczywistości z 13 grudnia 2002 r.

J.K. Przypomnę moją rozmowę z Leszkiem Millerem, która odbyła się około 18.00 wieczorem.

Leszek Miller: Muszę kończyć nie mogę przeciągać struny. Ja: Twoja decyzja, znasz moje zdanie.

L. M.: Co powiesz dziennikarzom jak zamknę negocjację na poziomie 8 mln ton.

Ja: Powiem, że nie zgadzam się na karanie polskich chłopów za to, że nie dali się skołchozować.

L. M: Co po powrocie do kraju? Co z koalicją i referendum? Ja: Nie będzie koalicji i naszego (PSL) „tak" w referendum.

A.S. Gratuluję postawy. Szarżowałeś czy naprawdę byłeś przekonany, że Rasmussen „pęknie”?

J.K. Oczywiście. I jedno i drugie. Szarżowałem, wierząc w sukces.

 

A.S. To może należało walczyć o jeszcze wyższą kwotę?

J.K. Myślę, że ten poziom był realny, więcej nie.

 

A.S. Czy twoim zdaniem to, co osiągnęliśmy w Kopenhadze, nie było sukcesem?

J.K. Spójrzmy na Kopenhagę z perspektywy dziesięciu lat członkostwa w UE. Zobaczymy, jak pozytywnie zmieniła się i zmienia polska wieś i rolnictwo. W 2004 r. cały polski eksport rolno-spożywczy wynosił 5 mld euro, a w 2012 r. wartość tego eksportu wynosiła już 20 mld euro. Do tego mamy 5 mld euro dodatniego bilansu handlowego w tym obszarze. To pokazuje, że w negocjacjach uzyskaliśmy więcej niż ktokolwiek się w Polsce wtedy spodziewał.

 

A.S. Na słynnej konferencji obwieszczającej sukces szczytu w Kopenhadze nie było widać Jarosława Kalinowskiego...

J.K. Historia tej konferencji jest szczególna, a dla mnie miała ona dość nieoczekiwany i wręcz dramatyczny przebieg. Za chwilę miano ogłosić wielki sukces, dlatego każdy chciał zasiąść za stołem, w blasku fleszy. Wszyscy pędzili do salki konferencyjnej polskiej delegacji. Ja wraz z Grzegorzem Kołodko zostałem na zewnątrz. Uznano jednak, że powinienem być w środku. Dookoła tłum ludzi. Do salki prowadzili mnie ochroniarze. Wtedy niechcący nadziałem się na jakiś pręt. Wypadek wyglądał dość poważnie - krew się lała po nodze, po bucie. I tak nie załapałem się na miejsce obok premiera i nie uchwycono mnie „w kadrze”. Podobno Tadeusz Mazowiecki oglądający w Warszawie relację z konferencji, fakt, że nie było mnie widać skomentował w słowach: „dzieje się coś niedobrego, bo nie ma Kalinowskiego na konferencji”. Sądził, że nie zaakceptowałem finalnego porozumienia.

 

A.S. Co powiedziałeś Leszkowi Millerowi, gdy poinformował cię, że Rasmussen zgodził się kwotę mleczną 8,5 mln ton?

J.K. Złożyłem mu uznanie i podziękowanie za jego wytrwałość w dniu 13 grudnia 2002 r. Ale nie zmienia to faktu, że rządząca wówczas lewica chciała skapitulować w sprawach rolnictwa na długo przed kopenhaskim szczytem.

 

A.S. Od kopenhaskich negocjacji minęło ponad 10 lat. Czy wywalczone tam chłopskie „zdobycze" obowiązują do dzisiaj?

J.K. Tak. Kwoty mleczne obowiązują do roku 2015, po tej dacie będzie można produkować i przetwarzać każdą ilość mleka. Byle tylko znalazł się kupiec na wytwarzane produkty. Od 2016 r. będzie też wolny obrót ziemią, ponieważ minie już 12-letni okres przejściowy, ale normy obszarowe, preferencje dla „sąsiadów" z gminy i prawo pierwokupu ziemi rolnej przysługujące Agencji Nieruchomości Rolnych zostanie. Chłopi mają już pełne dopłaty bezpośrednie, chociaż otrzymują mniejsze kwoty, niż ich koledzy we Francji czy w Holandii, ponieważ tamci korzystali z wyższego plonu referencyjnego. Nam przyznano w Kopenhadze zaledwie 3 tony z 1 ha. Jeśli jednak zsumujemy środki z dopłat i z II filara oraz weźmiemy pod uwagę to, że ze środków na modernizację korzystają rolnicy mający kontakt z rynkiem to wsparcie w Polsce, w porównaniu do Niemiec i Francji, jest wyższe.

 

A.S. Oczywiście zawsze mogło być lepiej. Ale chyba te warunki, które wywalczyłeś 13 grudnia 2002 r. w Kopenhadze pozwoliły polskiemu rolnictwu na właściwy rozwój, na zmiany modernizacyjne, a może nawet na nawiązanie konkurencji z rolnictwem dawnej Unii.

J.K. Chyba jeszcze nie jesteśmy do końca konkurencyjni, ale dystans między naszymi rolnikami, a tymi, którzy orzą i sieją we Francji, Niemczech i Danii już się nie zwiększa a nawet w niektórych dziedzinach maleje. Jesteśmy na przykład największym na świecie eksporterem jabłek, największym w UE producentem owoców miękkich i największym w UE eksporterem mięsa drobiowego. Jesteśmy też w czołówce produkcji, przetwórstwa i eksportu mleka i przetworów mlecznych. W tych dziedzinach już dogoniliśmy a może nawet prześcignęliśmy Europę.

 

A.S. (…) Polska jest już w Unii 10 lat. Z perspektywy tej dekady można chyba być przekonanym, warto było wtedy powalczyć w Kopenhadze.

J.K. Na pewno. Wystarczy pojechać za rogatki Warszawy, aby zobaczyć jak zmieniła się polska wieś. A zaczęło się to na dobrą sprawę właśnie wtedy w Kopenhadze.

Dobry wynik negocjacyjny w Kopenhadze był również udziałem moich współpracowników. W tym miejscu chciałbym jeszcze raz złożyć im moje wielkie podziękowania.

Pragnę podkreślić, że znakomicie były przygotowane zespoły problemowe w ministerstwie rolnictwa i w instytucjach w otoczeniu rolnictwa w agencjach, inspekcjach, instytutach naukowych. Zespoły analityczne skupione były w Fundacji Pomocy dla Rolnictwa FAPA, która wykorzystywała środki unijne na przygotowanie Polski do integracji.

Nie wymienię zapewne wszystkich, ale chcę wspomnieć dra Czesława Siekierskiego, sekretarza stanu w ministerstwie rolnictwa, dra Jerzego Plewę wiceministra rolnictwa, głównego negocjatora w obszarze gospodarki rolnej oraz Władysława Piskorza, Zofię Krzyżanowską, Marię Zwolińską.

To był naprawdę dobrze przygotowany, duży zespół. Nic, więc dziwnego, że wszyscy byli zaskoczeni profesjonalnym przygotowaniem do negocjacji. Wielu wciąż jest zaskoczonych tym, że to właśnie rolnicy należą do tych, którzy najlepiej wykorzystują środki unijne i są dobrze przygotowani do spełniania wysokich standardów jakościowych, które obowiązują w UE.

 

Red. A. Sz.

Submit to FacebookSubmit to Google PlusSubmit to Twitter